Od jakiegoś czasu podejrzewam, że być może istnieje całkiem dobre wyjaśnienie mojego niezrozumienia interakcji międzyludzkich. Żartów, sarkazmu, komunikacji niewerbalnej. I jest nim autyzm. Chociaż im dłużej się nad tym zastanawiam, tym mniej myślę, że to jest wyjaśnienie, i fakt, że moje buty zwykle przekazują mi równie wiele informacji na temat człowieka, który siedzi naprzeciwko mnie, co twarz i oczy tegoż człowieka, ma tutaj niewiele do rzeczy.
Pierwszy raz przeszło mi to przez myśl nieco ponad rok temu. Głównie dlatego, że spędziłam już całkiem sporo czasu na zawziętym studiowaniu relacji i komunikacji między ludźmi, i sądzę że serio powinnam rozumieć o co w tym chodzi.
A nie rozumiem. Znam wiele interesujących kategoryzacji relacji i oczekiwanych reakcji. Udało mi się zmienić swoją „resting bitch face” w coś mniej odpychającego (a przynajmniej wydaje mi się, że nie odstrasza, chociaż jak się nie pilnuję, to nie ręczę za nią), nauczyłam się nawet reguł tego jak ludzie oczekują, że rozmowa będzie przebiegać – i próbuję się tego trzymać, chociaż za każdym razem jest to bardzo dziwne i niekomfortowe/nienaturalne.
Dla jasności – nie sądzę, że serio mogę być autystyczna (albo raczej uważam, że na tym etapie diagnoza nie ma już za bardzo sensu), sądzę natomiast, że całkiem sporo moich cech jest z tym zbieżne, a powstrzymanie się od odgrywania roli, którą nauczyłam się odgrywać, żeby nie być „dziwna” (dopóki siedzę w domu to nie problem) spowodowało, że 90% mojego napięcia tak po prostu wyparowało. Jedną z tych rzeczy, od których się powstrzymywałam, było ustalenie rutyn. Teraz wiele dni wygląda bardzo podobnie, pod niektórymi względami identycznie.
Kończę doktorat, powinnam być zestresowana jak diabli.
I nie jestem.
I to jest świetne uczucie.
Myślałam, że powtarzalność jest nudna. A nie jest. Uwalnia głowę od zajmowania się mało ważnymi pierdołami.
Zaczynam to lubić.