Gdyby mi ktoś wczoraj o tej porze powiedział, że za 24 godziny będę leżeć na mojej pufie sako, w samej koszulce nocnej, naprzeciw otwartego okna z którego wpada zimne powietrze, i że nie będę mogła przestać się śmiać, to… to bym nic nie zrobiła, bo nie byłam w stanie niczego robić. Poza płaczem oczywiście.
A teraz właśnie tak sobie leżę. Powietrze muska mi spód lewej stopy (która za chwile chyba zamarznie) i nie mogę się krwa przestać śmiać. Gdyby nie była prawie północ to bym pewnie zaczęła śpiewać, tańczyć, skakać, czy co tam by mi akurat przyszło do głowy, bo tak jak wczoraj męczyła mnie czysta beznadzieja, tak teraz męczy czysta radość.
I to jest jeszcze bardziej niezrozumiałe niż to co było wczoraj. Ewidentnie wygląda jak emocjonalny rollercoaster. Którego nie zamawiałam i nie chciałam, bo już dawno mnie to przestało bawić czy fascynować.
Nie wiem co za kosmiczne rytuały odprawia moje ciało, ale czuję, że nie mam nad tym zupełnie żadnej władzy czy kontroli. Nie mogę mu powiedzieć, że ma przestać (próbowałam, żeby nie było) bo ewidentnie stanie się co ma się stać tak czy inaczej.
Bardzo jestem ciekawa czy inni ludzie też tak mają. Czy to jest w ogóle normalne?