Ale lęk lubi mnie.
Myślałam że czasy w których nie będę mogła spać bo leżę i trzęsę się z pozornego zimna (jest ciepło) mam dawno za sobą. Przeżyłam tyle lat z prawie ciągłym lękiem, że powinno starczyć na resztę życia. Z nawiązką.
Bardzo dziwne uczucie. Stan jest na tyle „komfortowo” znajomy, że ciągnie za sobą też pozytywne skojarzenia- na przykład złudne bezpieczeństwo własnego łóżka i chowania się pod kołdrą (jakby to mogło przed czymkolwiek chronić…), mimo że sam w sobie jest diablo negatywny. To trochę tak jak długo miałam z awanturami – po wyprowadzce-ucieczce od rodziców nie rozumiałam normalności bez awantur, nie umiałam sobie w niej radzić, napięcie znikało tylko na krótkie momenty po tym jak kończyły się awantury które sama wywołałam (M. jest niekonfliktowy-do dziś nie wiem czemu mnie wtedy po prostu nie zostawił).
I to nie chodzi o to że nie mogę iść i czegoś zrobić bo mogę. Chodzi raczej o to że wiem że to jest równia pochyła. Że jak znowu wpadnę w ten sposób „radzenia sobie” z emocjami to będzie ciężko z niego wyjść. Właśnie dlatego że jest tak znajomy, że czuję się w nim jak ryba w wodzie. Wystarczy mi pstryknięcie żebym odleciała na orbitę przy takim ładunku emocjonalnym i napięciu.
Dla jasności: orbita to nie jest dobre ani właściwe miejsce dla kotków.