W muzyce jest coś takiego jak ćwierćtony. Nie jest to to samo co ćwierćnuta, bo ćwierćnuty, półnuty, i tak dalej, odpowiadają za czas trwania dźwięku, ćwierćton natomiast jest opisem konkretnej różnicy częstotliwości. Mówię o różnicy dlatego, że to się da stwierdzić tylko mając odniesienie, przynajmniej słuchając.
Instynktownie wiedziałam o tym, że musi istnieć coś pomiędzy, bo w końcu nie brzmimy jak syntezatory, wydające dźwięki idealnie… płaskie. Znaczy, zależy jak je ustawić, ale generalnie… musi istnieć coś pomiędzy bo jak mi się struna na setną centymetra przesunie to natychmiast słychać, że nie pasuje do reszty.
Standardowo instrumenty strojone są „co pół tonu”. Czyli wciskając klawisz obok klawisza zmienia się dźwięk o pół tonu. Ze skrzypcami trochę gorzej bo tam nie ma klawiszy, nie ma też progów, albo się trafi bardzo bardzo precyzyjnie w odpowiedni punkt albo brzmi to jak horror.
(Z czego w moim przypadku w 98% brzmi to jak horror, bo nigdy nie mialam żadnego nauczyciela. Ale dla ludzi nie gram i grać nie będę, więc nawet 100% tortur dla moich własnych uszu nie powinno nikogo obchodzić – aczkolwiek ja akurat lubię siebie słuchać.)
Półtony to jest to co znamy jako standardową muzykę. Ćwierćtonów się w zasadzie nie używa, bo brzmią dziwnie. Nie pasują. Jakby coś było rozstrojone. Można oczywiście przestroić cały instrument tak, żeby podstawą był półton, ale wtedy to dalej będzie standard, po prostu przestrojony. Sensem mikrotonalności jest użycie tego quartertone w normalnym układzie – co jest oczywiście nie do wykonania w instrumentach standardowo strojonych, ale już w elektronicznie generowanej muzyce stwarza o wiele mniej problemów. Tyle że… wymaga dużo umiejętności. Bo inaczej brzmi źle.
Nazwę tego zjawiska poznałam jakieś 3 dni temu. Gram na różnych instrumentach od 5 roku życia, jestem zdeklarowanym samoukiem (próby uczenia mnie skończyły się dość średnio na jeża…), ale zwykle ograniczałam się do 1-5 najprostszych tonacji (bo po diabła się męczyć). Spędziłam 23 lata unikając czarnych klawiszy (trafienie we właściwą kombinację graniczyło z cudem…). Film obejrzałam w piątek, w piątek grałam pół godziny na pianinie (rozstrojonym trochę bardzo, moja próba strojenia poprawiła stan rzeczy tylko lekko), wczoraj grałam 15 minut, a dzisiaj pierwszy raz w życiu zagrałam znaną melodię w tonacji której nigdy nie używam bo ma za dużo „złych” klawiszy. Zagrałam tak po prostu. Po przećwiczeniu nowej „sytuacji” pięć razy okazało się, że już trafiam bez problemu. Jakbym zawsze to robiła.
Jakby mnie ktoś w czwartek pytał czy jeszcze mnie czekają jakieś muzyczne objawienia, to bym od razu powiedziała „NIE”. Absolutnie nie. Nie ma mowy. Sama sugestia jest szalona.
No i zdarzyły się dwa w ciągu 3 dni.
Na jedno czekałam 23 lata, drugie wzięło się samo bez czekania.
Saksofonu nie będzie na razie 😦 sprawne auto jest ważniejsze niż moje fanaberie, a chwilowo nie mamy nic oprócz rowerów, co jest już uciążliwe, zwłaszcza jak się mieszka na wsi na środku pola…