Leżę już w łóżku i o dziwo wiem że zasnę natychmiast jak zamknę oczy. Czuć to. Sposób z rozluźnianiem od palców zadziałał (dzięki! 😊) na pół godziny, jak tylko zasnęłam trochę głębiej to się obudziłam i cała zabawa zaczęła się od nowa. Za piątym razem wyszło, ale nie wiem czy padłam czy w końcu zadziałało. Na dwoje babka wróżyła.
Co do tytułu, to dotyczy on dwóch osób. Na jedną spadło dzisiaj bardzo dużo, na inną trochę mniej. Rozmawiałam z oboma. I oto magicznie nie jestem nadpobudzona.
Nie idę w stronę sadyzmu raczej (no może trochę, ale to temat nie na tutaj 😉 ), a już zwłaszcza nikomu nie życzę kryzysów, fakty są jednak takie że widocznie mi się poprawia kiedy ktoś ma problemy. Im większe, i im bardziej sobie nie radzi, tym bardziej mi się poprawia. Brzmi jakbum się cieszyła z cudzego nieszczęścia, tyle że to brzmienie mija się z prawdą o lata świetlne.
Dlaczego?
Wyczuwałam tę zależność od dłuższego czasu, mniej lub bardziej wyraźnie, ale wątek przewija się w sumie od liceum. Moja teoria na ten temat jest dość prosta, aczkolwiek ewoluuje z każdym kolejnym epizodem.
Po pierwsze, żeby się to objawiło tak wyraźnie, muszę sama być w stanie odbioru (czyli nie być intensywnie zajęta czymś innum). Po drugie, muszę mieć takie egzystencjalne wątpliwości jak przez ostatnie dni (życie nie ma sensu itp). Po trzecie, to nie może być totalnie obca osoba, bo na takie moja reakcja bywa znikoma jeśli nie żadna (nie jest to cecha oryginalna tylko wyćwiczona celowo, problemy obcych potrafiły doprowadzać mnie do paraliżu na długie godziny, nie mając innego wyboru nauczyłam się świadomie eliminować je z głowy zanim mnie powalą – jak ktoś chce, może to nazwać znieczulicą, i w dużej mierze będzie miał rację, tyle że przy tej ilości bodźców nie ma żadnej możliwości „obsłużenia” wszystkich bez zajebania się na śmierć, wiec wolę zyć ze świadomą wybiórczą znieczulicą niż być sparaliżowana tym że świat jest straszny). Po czwarte, to musi być realny problem, nierealne tworze sobie sama i i tak nie umiem ich rozwiązać, więc tym bardziej nie rozwiążę czyjegoś. Mam duże doświadczenie w odróżnianiu. I po piąte, muszę mieć jakieś pojęcie co zrobić w tej sytuacji.
Powyższa kombinacja skutkuje ciekawym efektem w postaci natychmiastowego opanowania wszystkich jęków i lęków oraz nadpobudzenia i przejściem w tryb skupienia na problemie. Prawdopodobnie na miejscu wypadku byłabym tą osobą która nie krzyczy, nie biega i nie macha rękami, tylko szybko myśli co powinna zrobić i natychmiast zabiera się za zrobienie tego, bez zbędnej paniki i zamieszania. Dlatego że wypadek to dość duży „problem”, i tu ma znaczenie pojęcie wybiórczości, bo jak jestem blisko to ofiara natychmiast staje się bliska na tyle żebym adekwatnie zareagowała (znam teorie na temat rozproszonej odpowiedzialności i źródeł tego że w tłumie nikt nic nie robi) A nie stała i patrzyła. To z kolei jednak zależy od tego czy wiem jak pomóc, bo jak nie wiem to oczywiście nie będę na wyczucie kombinować.
Sytuacje kryzysowe u kogoś działają na mnie wręcz magicznie. Stawiam że to dlatego że jestem przyzwyczajona do silnych emocji i kryzysów (patrz „interesujące” dzieciństwo) i umiem się w nich świetnie odnaleźć.
A na drugim krańcu skali są interakcje społeczne, zwłaszcza nowe miejsca, ludzie i sytuacje, które potrafią wzbudzić we mnie kosmiczną panikę nawet dzień przed jeśli wiem że się mają wydarzyć. Podobno radzę sobie z nimi dobrze, ale jakoś zupełnie od wewnątrz tego nie czuć. Niestety.
W sumie to dość smutne jak naturalnym środowiskiem człowieka jest pożar w burdelu, a jak ma wolny czas i może pracować w swoim tempie to czuje że życie nie ma sensu i frustracja go dobija. Tak jakby patologia stawała się po latach normą.
Ooo nie jestem sama ;). To takie oczyszczające kiedy się wie, ze ma się kogoś z tego samego gatunku.
😇😂😂😂
PolubieniePolubienie