Zrobiłam ostatnio dużo rzeczy dla siebie nietypowych.
No dobra, niemal wszystko co robię od prawie roku jest dla mnie nietypowe. Większym zaskoczeniem byłoby jednak typowe. Ale nie o to chodzi, nie o ten aspekt.
Rzucam sobie w różnych miejscach krótkie, paruzdaniowe podsumowania-streszczenia tego co i po co właściwie robię. Pozornie brzmiące bardzo sucho i wręcz lekceważąco, ale jeśli ktoś zna mnie dłużej to złapie, że to są węzły. Z tych węzłów rozchodzi się na boki wiele połączeń, i o ile dotarło już do mnie, że absolutnie nikt nie musi chcieć mnie rozumieć, to dla mnie samej rozumienie siebie powinno znajdować się chyba jednak w pierwszej dziesiątce rzeczy istotnych. Co najmniej. I na tym chyba poprzestanę. Nie mam problemu z dzieleniem się, jak ktoś ma taką potrzebę to śmiało, okazuje się, że potrafię bardzo długo spacerować i paplać jak zupełnie przytomny i normalny człowiek, chociaż preferuję raczej towarzystwo jednoosobowe niż wieloosobowe. Na jednej osobie łatwiej skupić w całości swoją uwagę, a nie lubię rozpraszania się (chociaż mogę być elastyczna, ale wtedy „zużywam” się o wiele szybciej).
Okazuje się że w tej pozornie codziennej paplaninie odgrzebałam zupełnie niecodzienne stwierdzenia, które zaskakująco trafnie podsumowują kim jestem. Ze swoimi lekko narcystycznymi skłonnościami (ależ oczywiście, ja ja ja, zawsze ja, ale jak całe dzieciństwo spędziłam sama ze sobą to nie bardzo wiem jak podejmować taniec z „ty” tak żeby tego „ty” nie urazić i żebyśmy sobie nie deptali po palcach – proponuję się od tego odczepić i dać mi czas na nauczenie się, nie mam talentu, nie urodziłam się tancerką, przykro mi) postanowiłam zacząć się im przyglądać. Po co? Bo to mi się raczej nie zdarza. Raczej ktoś inny diagnozuje moje ja z boku, przyglądając się temu co robię i mając zerowe pojęcie dlaczego. No bo nie oszukujmy się, dopóki nie zapyta dlaczego to wszelkie próby wnioskowania są wyłącznie jego własnymi projekcjami powodów, własnymi pomysłami, które z rzeczywistością mogą mieć wspólnego raczej mniej niż więcej. Nie, nie czuję się wyjątkowa, w sumie już nawet nie sądzę, że jestem (chociaż przez lata pomagało mi to się podnosić i wstawać po każdym pacnięciu twarzą w błoto), wydaje mi się jednak, że tak długo jak ktoś mi nie opowie swojej historii, a już zwłaszcza związanych z nią emocji, to nie mam zielonego pojęcia o powodach.
I tu właśnie jest sedno. Zrozumiałam dzisiaj, że uwielbiam historie. Uwielbiam słuchać, uwielbiam chodzić i zatapiać się w opowieściach tracąc kontakt z otoczeniem. Ale tylko jeśli te opowieści powiązane są z emocjami. Dlatego nigdy nie interesowała mnie historia z podręczników. Piekielne dążenie do obiektywizmu uczyniło z ludzkich losów zbiór suchych faktów, które równie dobrze można by wypisać od myślników (i, o zgrozo, często się tak robi, naucz się listy na pamięć, listy i dat i dziękuję dobranoc) i zapomnieć o prawdziwym życiu. Nie cierpię historii w takiej formie w jakiej próbowano mnie jej uczyć. Absolutnie nie przeszkadzało mi to zdawać matury rozszerzonej z tego przedmiotu (co moja nauczycielka z liceum uważała za obrazę majestatu i jestem pewna, że gdyby mogła, pewnie by mnie za to zamurowała żywcem w jakiejś zmurszałej krypcie w podziemiach budynku) tylko po to żeby udowodnić, że się da. Dało się. A potem przydarzyła mi się zupełnie niehumanistyczna geologia. Bo tak.
Uwielbiam historie w których są żywe emocje.
Ta informacja wisiała mi przed nosem od wielu lat.
I do dzisiaj nie miałam o tym pojęcia.
Definicja ślepoty.