Nie lubię filozofii. Ale nie że tak w ogóle. Zmuszona do czytania filozoficznych tekstów (zadania jednak trzeba robić) zbieram się do tego bardzo długo. W ciągu ostatniego pół roku powtarzałam często, że to niczego nie wnosi, że to takie gadanie dla gadania, żeby mieć co robić. A gdzie konkrety, gdzie wyniki, po co to w ogóle robić? Więc jak po raz kolejny zostałam zmuszona, to zajęło mi to tydzień. Tylko i wyłącznie z powodu poczucia przymusu. Ale… czemu to właściwie jest taki problem? Kiedy już usiadłam i zaczęłam pisać, nagle okazało się, że to wcale nie jest takie bez sensu. I że to niejasne, niewygodne uczucie w które od razu wrzucił mnie pierwszy tekst być może wcale nie jest czymś czego powinnam unikać, bo gdybym czytała tylko teksty potwierdzające moje myślenie…
Uczę się ciągle zostawania z tym uczuciem zamiast uciekania od niego. Więc nawet jeśli czytam coś napisanego przez anarchistę i od razu budzi się we mnie wewnętrzny sprzeciw wobec tego co czytam, próbuję nie uciekać i nie wyrzucać od razu do kosza tylko dlatego, że przecież „to oczywiste, że gość bzdury gada”. Zaraz zaraz… to że nie pasuje to do tego co wiem i w co (ależ oczywiście) wybieram wierzyć, to nie znaczy że to są bzdury. Ale wywołuje to niepokój, bo co jeśli świat nie działa w tych bezpiecznych ramach które już znam? Co jeśli nie rozumiem? Po raz kolejny przypomina mi się krótki esej, który trzymam na pulpicie i co jakiś czas czytam, zwykle kiedy czuję się na coś za głupia. Esej ma tytuł „The importance of stupidity in scientific research” i mieści się na jednej stronie A4. Autorem jest Martin Schwartz, mikrobiolog. Mam w nim zaznaczone dwa cytaty, które okazały się bardzo istotne z punktu widzenia radzenia sobie z poczuciem, że jestem za głupia, żeby coś zrozumieć (tłumaczenie moje):
Kluczową lekcją było zrozumienie, że zakres rzeczy, których nie rozumiałem, nie był zaledwie olbrzymi: z praktycznego punktu widzenia był nieskończony.
i
Produktywna głupota oznacza bycie ignorantem z wyboru. (…) Jedną z tych pięknych rzeczy w nauce jest fakt, że możemy próbować i nie trafiać wiele razy, jednocześnie czując się zupełnie w porządku jeśli tylko z każdą próbą uczymy się czegoś nowego.
To właśnie przypomina mi, że znajome rzeczy, pola w których łatwo mi się poruszać, które są bezpieczne i znane, tak naprawdę mnie już nie rozwijają. Że jest mi w nich wygodnie, owszem, i że czuję się ze wszech miar kompetentna i zadowolona z siebie, ale to znaczy, że tak naprawdę się nie uczę, tylko tkwię w miejscu. I to te momenty w których natykam się na coś czego nie rozumiem powinny stanowić mój cel. Kopać tak długo aż dotrę to tego uczucia że jestem za głupia, że nie rozumiem, nie umiem, że to za trudne, i nie dam rady. Bo wielokrotnie już przekonałam się, że to w pokonywaniu tych „niepokonywalnych” przeszkód i frustracji tkwiło najwięcej przydatnych informacji i tego, co mnie rozwijało.
Tak więc wydrukowałam sobie te filozoficzne teksty i popatrzyłam na nie niechętnie. W całym bogactwie tekstów i informacji muszę czytać akurat to.
I pomyślałam, że przecież dokładnie taki jest cel tych tekstów. Po to właśnie jest filozofia. Żeby zmuszać do myślenia, a przecież ja kocham myśleć. Tym co mnie tak zniechęca nie jest to że teksty są nudne. Nie są. Są po prostu bardziej skomplikowane, o wiele wiele bardziej niż to, co zwykle czytam. I jeszcze w obcym języku. To zwykle nie jest problem, ale zaczyna być kiedy autorzy używają słów specyficznych dla dziedziny, która nie jest tą w której zwykle się poruszam. Nie rozumiem ich i męczą mnie nie dlatego, że są nudne… po prostu nie rozumiem sensu bo nie znam części słów, tym większej im bardzie zawile autor pisze. Jeśli dobrze myślę, to słownik powinien pomóc na ten problem.
I… pomógł. Ale tylko na ten. Uczucia uneasiness, niepokoju związanego z rozumieniem treści i wynikających z niej konsekwencji natomiast nie usunął. Ale na ten moment wiem już że to akurat dobrze. Zadanie zrobiłam.
I powinnam już iść spać, ale te teksty koniec końców, łącznie z pytaniami, na które odpowiedzi trzeba było napisać, wywołały mi w głowie małą burzę. Bo przecież po co? Po co robimy to co robimy? Po co nam zdjęcie czarnej dziury? Wielkie odkrycie, ale… po co? No, żeby wiedzieć więcej. Ale czy cel w rodzaju „wiedzieć więcej” nie opiera się na założeniu, że to jest wartościowe samo w sobie? Bo jeśli wiedzieć więcej w jakiejś dziedzinie nie służy żadnemu praktycznemu celowi, to gdzie właściwie jest ta wartość? Jak ją ocenić? Trochę mnie bawi ocenianie naukowców na podstawie liczby publikacji, bo tego się nie da produkować na zawołanie, chyba że będą wątpliwej jakości, ale równocześnie pojawia się dość niepokojące pytanie: to w takim razie jak? Oczywiście idealnie by było jakby w ogóle nie było trzeba. Tak jest najprościej. Ale jeszcze bardziej niepokojąca prawda jest taka (i tutaj muszę przyznać, że wprost wytknęła mi to współlokatorka), że to społeczeństwo legitymizuje przeznaczanie pieniędzy na to, co robią naukowcy. Odmawianie mu prawa to zadania pytania „ale co z tego właściwie wynika?”, albo zbywania stwierdzeniem że nie mamy na to czasu, a równocześnie wymaganie dla siebie ogromnego szacunku jest trochę niepoważne, bo oto chcemy zaufania, że to co robimy ma wartość i warto w to inwestować, ale czasami jedynym powodem dla którego ktoś chce coś badać jest prosty fakt że nikt tego jeszcze nie badał. Nie biorąc w ogóle pod uwagę, że nie badał bo być może nie warto. Bo nic to nie wnosi. Bo badanie bezużytecznych rzeczy jest bez sensu.
Nie czuję się na siłach rozwijać temat, nie mam też wystarczającej wiedzy filozoficznej żeby go rozwijać. Nie znam odpowiedzi na pytanie „jak”, to nie jest nawet próba konstruktywnej krytyki (nad czym ubolewam), ale jedyne co zdążyłam na ten moment zrozumieć, to że problem istnieje. I zrozumiałam to dzięki tym tekstom i zadaniom, do których zrobienia zmusił nas prowadzący zajęcia. Moje zrozumienie oczywiście nie ma większej wartości dla świata. Ale z niego może wyniknąć coś, co będzie miało. Przekonamy się.
Więc znowu wszystko wraca do sensu.
Po co robisz to, co robisz?
🙂
(a tego strusia znalazłam na Pixabay po wpisaniu słowa „why” – muszę przyznać, że pięknie wyraża konsternację 😀 )