Zastanawiałam się, od czasu rozciągającego się już całkiem daleko w przeszłość, jak to się dzieje.
Ale co się dzieje?
Wszystko jest kwestią nowej terminologii i relacji między pojęciami, ich znaczeniem, tym jak bardzo są precyzyjne (albo jak bardzo nie są). Chyba. Nie jestem tego jeszcze pewna, ale mam takie wrażenie, że łatwiej jest zrozumieć to z czym się częściej styka, co może… może, i tylko i wyłącznie może… oznaczać, że niekoniecznie mamy talent do konkretnych dziedzin. Pomyślałam sobie dzisiaj, że nikt nie rodzi się lekarzem, chociaż są pewne cechy, które mogą (ale nie muszą) kierować człowieka w tym kierunku.
Dlaczego chodzi mi to po głowie?
Bo uważałam się za typowego „humana” przez prawie całe swoje życie. Lubiłam czytać, lubiłam pisać, lubiłam te wszystkie rzeczy związane z byciem „typowym humanem”. I tylko jedno nie pasowało. Nie znosiłam kiedy na lekcjach trzeba było interpretować wiersze. Jeśli miałam jakiś wybór, to nigdy, absolutnie nigdy nie wybierałam interpretacji wiersza do napisania. Nie cierpiałam wierszy. Uważałam je za karę za grzechy. Nigdy też nie umiałam ich pisać, nijak mi to nie wychodziło (czego nikt poza mną nigdy nie ocenił bo nigdy tej swojej, pożal się jeżu, tfurczości, nikomu nie odważyłam się pokazać, co z perspektywy czasu uważam za bardzo słuszną decyzję – jeszcze by się ktoś dowiedział że moja pierwsza „miłość” z podstawówki miał na imię Łukasz, był chudym platynowym blondynkiem i absolutnie pięknie i systematycznie ciekła mu krew z nosa), więc po prostu unikałam tego aspektu lekcji polskiego jakby była co najmniej granatem odłamkowym, który zemści się na najbliższym sprawdzianie i będzie się mścił jeszcze długo. Mimo to rozwijałam się w takim kierunku jakbym rzeczywiście tymże „humanem” była. Inwestowałam czas w tego typu zajęcia, głównie w czytanie książek, głównie powieści. Wyćwiczyłam się w tym, lubiłam pisać, więc nie było to większym problemem, chociaż pisanie na narzucone z góry tematy było dość wkurzające. Równocześnie jakoś samoistnie umiałam robić inne „artystyczne” rzeczy. Na przykład malować (właśnie testuję czy nadal umiem), uwielbiałam, kochałam muzykę i granie na instrumentach, bardzo lubiłam śpiewać (pomimo braku głosu, który by się do tego chociaż minimalnie nadawał), wszystkie zajęcia wymagające wyobraźni i wymyślania, improwizacji, pomysłowości. No wypisz wymaluj „human”. A przynajmniej tak samą siebie przekonywałam.
I wiecie co?
Ano cholera to, że nie jestem humanem. Definitywnie i zdecydowanie. Ze względu na to, że nie rozwijałam się w kierunku bycia „ścisłowcem”, nie mogę powiedzieć, że nim jestem. No więc kim ja właściwie jestem?
Żadnym. Uważam to za fałszywą dychotomię. Mam potężną wyobraźnię. Lubię pisać. Lubię też liczby, wzory i schematy, uważam, że dostrzeganie schematów w pozornie chaotycznych strukturach jest piękne. Lubię precyzję, nie lubię niejasności i niepewności w komunikacji, co nie przeszkadza mi wcale w posługiwaniu się niejasnymi i niepewnymi przeczuciami kiedy myślę i próbuję znaleźć rozwiązanie każdej zagadki, z jaką się stykam. W sumie od dobrych dwóch lat mam raczej mało problemów, większość z nich ze zdrowiem i psychiką, natomiast bardzo dużo zagadek. Umiem się poruszać po własnej głowie korzystając ze strzępków informacji, chodzić po ścieżkach których widzę tylko fragmenty, resztę wyczuwając jakoś inaczej. Jak? Tego nie udało mi się jeszcze rozwikłać. Kiedyś pisałam o dostrzeganiu tysiąca drobnych szczegółów, bardziej podświadomie niż świadomie, i zupełnie nieświadomego łączenia ich w całość. Tak właśnie postrzegam intuicję. To nie jest wiedza z kosmosu. To, że nie znam jej uzasadnienia, nie oznacza, że ona go nie ma. Po prostu nie jestem go świadoma. I nauczyłam się to akceptować. Czasami, kiedy nie wiem od razu jak powinno wyglądać rozwiązanie, albo od czego w ogóle zacząć, po prostu zostawiam zagadkę w spokoju. Dostarczam swojej głowie po drodze więcej i więcej informacji, czasami (a nawet często) z dziedzin niepowiązanych z zagadką, zwykle nawet nie mając w tym intencji użycia tego do tej konkretnej, po prostu gromadzę kolejne fragmenty różnych zjawisk bo lubię się uczyć dla samej przyjemności uczenia się. Wygląda to tak, jakbym wcale nie szukała rozwiązania. I tak jest. Na poziomie świadomości. W rzeczywistości nauczyłam się dawno temu, że nie da się wymyślić czegoś z niczego. A w zasadzie nie tyle się nie da, co jest to trudne. Wiecie co jest łatwe? Dostarczanie sobie takich ilości informacji, żeby mózg nie musiał wymyślać koła od nowa. Bardzo to zabawne jest, ale rozwiązania zagadek, na które nie wpadłam od razu, potrafią mi „wyskoczyć” nagle nawet po wielu latach. Zwykle w momencie, kiedy nauczę się czegoś co okazuje się brakującym puzzlem w całej układance. Idę sobie do tramwaju rano, niewyspana, zimno, nic nie jadłam, generalnie fatalna sprawa. O czymś tam sobie myślę, bezmyślność mi się raczej nie zdarza. I to naprawdę jest bardzo zabawne, bo ten ostatni kawałek jakoś często wskakuje na swoje miejsce jak idę na tramwaj albo autobus. Dosłownie widzę to jak wyskakujące okienko windowsa w swojej głowie 🙂 „Masz 1 nowe rozwiązanie”. Procesor mielił mielił, i w końcu wypluł wynik. A ja nawet nie wiedziałam, że on to jeszcze mieli przez tyle lat 😀 i potrafię się nagle zatrzymać i zacząć śmiać do samej siebie, że takiej oczywistości nie umiałam zrozumieć.
Rozumiem o czym do mnie mówią i humaniści i ścisłowcy. Nie czuję się ani jednym ani drugim. Raczej zmieniam styl myślenia w zależności od zadania. Jeśli potrzebuję myślenia dywergencyjnego, to przestawiam się na ten styl, nieskupiony, nieuporządkowany, nieprecyzyjny i twórczy. Jeśli potrzebuję konwergencyjnego, to wprowadzam się w stan, który mi je umożliwia, skupiony, systematyczny i uporządkowany, czasami wręcz do bólu, tak bardzo, że irytują mnie wszelkie odstępstwa. Jakiś czas temu, chyba z rok czy coś takiego, uznałam, że przełączanie za dużo mnie kosztuje. Że bywa bolesne. I postanowiłam wyćwiczyć się właśnie w tej specyficznej umiejętności: w przełączaniu między tymi skrajnie różnymi stylami myślenia. Nie miałam pojęcia czy się w ogóle da, ale… nikt mi nie powiedział, że się nie da 🙂 i po takim czasie okazuje się, że to jednak może mniej boleć psychicznie. Przełączam się zdecydowanie szybciej, chociaż nadal wymaga to czasu i wysiłku. Nie ma nic za darmo. Obawiam się też, że na ten moment jestem już na granicy tego jak bardzo można to wyćwiczyć. Po prostu są ograniczenia, których się przeskoczyć nie da, wynikające chociażby z tego jak działa biologia. Chociaż… mózg ponoć jest plastyczny.
Na dzisiaj tyle 🙂