Pracoholizm

Czyli jak wymyśliłam sobie, że uzależnienie się od pracy to świetny pomysł.

I jak złe założenia prowadzą do bardzo złych konsekwencji.

Powiedzmy, że historia zaczęła się w sierpniu. Do sierpnia podtrzymywałam siebie w równowadze, dbałam o to żeby odpoczywać, spać tyle ile trzeba (nawet jeśli niekoniecznie w nocy) i robić to co lubię. W sierpniu zdecydowałam, co właściwie zrobię z decyzją o doktoracie. Zdecydowałam mianowicie że najwyżej się nie dostanę, ale spróbować spróbuję. I, pod różnymi kątami oczywiście, okazało się to jedną z najlepszych i najgorszych decyzji w moim życiu.

Jak to jest kiedy masz na coś miesiąc, a robisz w trzy dni? Ależ oczywiście. Robisz bo się da. Nieważne jak bardzo musisz naciągnąć własny rytm, ważne, że się da, że pokonujesz kolejną granicę. Bo to uczucie, kiedy patrzysz na wynik, kiedy coś działa tak jak powinno, ono jest świetne. Ale… powoduje, że chcesz jeszcze więcej. I więcej. I więcej. I jakimś cudem, jakimś zupełnie pokręconym cudem dostajesz więcej. Mózg jest zadowolony. Dostaje co chciał. Więc… skoro to tak działa, to nie chcesz nigdy stracić motywacji. Co zrobić, żeby nie stracić motywacji? Sprawić, by nie była potrzebna. Przerzucić to coś w obszar, w którym potrzebujesz tego jak powietrza, w którym nie możesz znieść dnia bez robienia tej rzeczy. Po prostu musisz, bo inaczej bierze cię jasna cholera.

Co więc takiego zrobiłam w sierpniu? Postanowiłam, że uzależnię się od myślenia, od uczenia się i ciągłego dostarczania swojemu mózgowi tego uczucia, które się z tym dla mnie wiąże. Świetne rozwiązanie, wtedy nigdy nie stracę motywacji do tego, czym mam się zajmować, nie? Tutaj przyznaję sobie odznakę facepalmu nr 1. Przecież się o tym uczyłam na studiach, które dopiero co skończyłam. Przecież mam w domu przykład, przecież wszyscy psioczymy, że powinna wracać wcześniej do domu niż o 2 w nocy. I co? I nic. Właśnie to, że się o tym uczyłam, mnie zgubiło. Bo pozwoliłam samej sobie uwierzyć, że skoro o tym wiem, znam mechanizm i objawy, to mi to absolutnie nie może grozić. Facepalm nr 2. Oczywiście, że może. Pod latarnią najciemniej.

I tak zaczęłam wprowadzać swój plan w życie. Ustawiłam sobie myślenie w taki sposób, że to co robiłam sprawiało mi bardzo dużo przyjemności. Już wcześniej tak było, że rozwiązywanie zagadek dawało mi satysfakcję, ale wtedy postanowiłam doprowadzić to do skrajności. I zajęło mi to 2 miesiące. Czyli był koniec października, a mój mózg na to, że miałam wstać rano i jechać, reagował dokładnie tak jak na czekoladę. To było niesamowite. Czułam się niesamowicie, zajebiście uszczęśliwiona. Robiłam to, co lubiłam, i sprawiało mi to piekielnie dużo przyjemności. Jak miałam się nie cieszyć? Byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. A był dopiero koniec października. Wtedy jeszcze pilnowałam odrywania się, odsypiałam nieprzespane noce jak mogłam, ale coraz częściej zapominałam o swoich lekach. Facepalm nr 3. Nie wolno zapominać o lekach. Ale byłam k**wa tak naćpana dopaminą, że tylko to zaczęło się liczyć. Chciałam więcej i więcej. I tak się składało, że to, czego chciałam, było równocześnie moją pracą. To było moje główne zajęcie. Nie miałam innych obowiązków poza tym. Układ idealny, który zresztą sama sobie stworzyłam. No, przynajmniej wtedy wydawał się idealny, więc przestałam się zastanawiać, że nie ma w tym żadnej równowagi. Że nie śpię tyle, ile powinnam. Że to się musi posypać. Wiedziałam o tym. Po prostu świadomie zdecydowałam się to zignorować. I TO jest pierwszy objaw, że przestajesz myśleć racjonalnie. Kiedy wiesz, czujesz, że coś jest nie tak, i decydujesz się to zignorować. Strzepnąć tą myśl, jak mały paproch z ramienia. Tak to się zaczyna. W tym momencie jeszcze nic się nie dzieje. Ale spokojnie, niedługo zacznie.

I tak dobiłam do połowy listopada, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, po prostu się rozchorowałam. I nie miałam wyboru, musiałam leżeć. I leżałam, w ciężkim szoku. Nie miałam pojęcia co się stało. Jednego dnia biegałam jak zwykle, następnego nie byłam w stanie się ruszyć. Ani nawet myśleć. Nagle, z dnia na dzień, nie mogłam dostarczyć mojemu mózgowi tego, czego chciał. I jeszcze kolejnego dnia obudziłam się z nastrojem spod znaku „pozwólcie mi umrzeć”. Jak ćpun. Odcięty od swojego narkotyku. Odbiło mi się dopiero jak (nie do końca zdrowa) mogłam znowu iść i robić. Szczęśliwa, że znowu mogę, rzuciłam się w to jeszcze szybciej i intensywniej. Facepalm nr 4.

Drugi raz pieprznęło w Sylwestra. Zaskoczenie. Znowu. Mieliśmy jechać do moich rodziców na popołudnie i noc. Obudziłam się rano, myślałam, że potrzebuję się napić. Nawet nie doszłam do kuchni, zaczęłam wymiotować na korytarzu. Lekarz musiał przyjechać do mnie, nie byłam w stanie robić czegokolwiek o własnych siłach. W ciągu jednej nocy z całkiem sprawnego człowieka zmieniłam się w półtrupa. Zombie. Trzeba było widzieć co się wtedy działo w mojej głowie. Oprócz oczywiście dość dziwacznych wizji. Ja po prostu nie wierzyłam, że nie zrealizuję planu. Nie wierzyłam, że leżę i ledwo mogę podnieść rękę. I zamiast odpuścić, uparcie próbowałam. Facepalm nr 5.

Potem był styczeń. Zmiana dawki leków. Więcej tyroksyny. Wtedy tego nie wiedziałam, ale to było dokładnie coś, co później pogorszy już i tak zły tryb, w jakim sobie żyłam. Dlaczego? Bo nagle mogłam spać jeszcze mniej i miałam jeszcze więcej energii. To było po prostu jak z nieba, mogłam jeszcze więcej i więcej robić, a to mi dawało jeszcze więcej satysfakcji, dopaminy i na tamten moment już po prostu euforii. Jeszcze nie nerwów, bo jeszcze wtedy nie traktowałam tego wszystkiego poważnie. Dalej żyłam w dwóch równoległych światach. Ciągle nie wierzyłam, że nikt mnie jeszcze nie wyrzucił z tych studiów. Ciągle nie wierzyłam, że to ma jakieś szanse powodzenia. Ciągle nie dopuszczałam do siebie myśli że może jednak nie jestem aż taka niekompetentna jak mi się wydaje. Ale… mogłam się nie przejmować. Bo to przecież nie było moje życie. Moje życie tak nie wygląda. A równocześnie bardzo moja była ta euforia, wtedy już bez żadnej kontroli. Kolejne zadania – ależ oczywiście, to było cudowne! Przestałam musieć się przejmować niewyspaniem, miałam przecież tyroksynę.

W lutym pojechałam na narty. W złym stanie. Chora. Nie chciały mi się goić rany. Już wtedy zaczynałam dietę. Odstawienie cukru okazało się nie być takie proste. Ale… miałam swoją euforię. Przerzuciłam się po prostu na szybkość. I trudniejsze trasy. I bardzo mi się to podobało. Znowu. Nie zwracałam zupełnie uwagi na to, że jestem słaba, ależ oczywiście że zjedziemy ze szczytu. Do tego stopnia nie zwracałam, że pół przedostatniego stoku w czasie ostatniego zjazdu zjechałam głową w dół. I nie byłam w stanie się podnieść. I pomyślałam, że mogłabym tam już zostać. Co za różnica. Facepalm nr 6.

Zaraz po powrocie (ależ oczywiście) rzuciłam się znowu w to, co tak lubiłam. Ciągle miałam problem z ranami, ale po prostu zepchnęłam to do tyłu. Po co się tym przejmować. No po co, nie? Po co się przejmować, że możesz skończyć z cukrzycą, wiesz o tym, ale masz to gdzieś? Ależ oczywiście. Liczyło się już tylko jedno. Facepalm nr 7.

Potem zrobiłam to co zrobiłam. Nie było to to, czego oczekiwałam, można to było zrobić o wiele wiele lepiej. Zamortyzowałam wobec tego atak własnego perfekcjonizmu. I coś poszło. Tak po prostu. Dotarło do mnie, że to jest moje życie. Była środa, 27 lutego. Zrozumiałam wtedy, że muszę zintegrować te dwa równoległe światy, bo to naprawdę jest moje życie. Że muszę zacząć traktować to poważnie. A nie tylko jak tymczasową zabawę, z której w każdej chwili mogę zostać wyrzucona. I zaczęłam integrację. I następnego dnia zrozumiałam, że coś jest nie tak. Mocno nie tak. Bo od poniedziałku już nie było tak fajnie. Nie czułam żadnej euforii. I nieważne co bym robiła, nie umiałam w sobie tego wywołać. Do środy byłam przekonana, że to chwilowe. Był piątek, 1 marca. Zdałam sobie sprawę, że to nie jest chwilowe. Ale jeszcze nie rozumiałam, wydawało mi się, że rozumiem, ale nie. Facepalm nr 8.

Poszłam na spacer. Było nawet fajnie. Ale nadal nie było ok. A potem, znikąd, wpadłam w euforię. I zaczęłam się wahać, co kilka godzin, szybkie zmiany, rozpacz, zaraz potem euforia i znowu rozpacz. Byłam zdezorientowana. W jednej chwili miałam gigantyczny nadmiar energii, w następnej siedziałam i tępo patrzyłam w ścianę. To nie miało sensu. Minął weekend. Pojechałam do Warszawy. Ciągle się wahałam, ale nieco wolniej. Zrobiłam się nerwowa. Nie umiałam już nad tym panować. 4 marca, padł pierwszy bezpiecznik. Zaczęłam reagować impulsywnie, bez zastanowienia. Przestałam słuchać intuicji, bo zaczęła wybuchać przy każdym ruchu. 6 marca, odcięłam się od emocji bo wyczułam, że zaczną mnie zdradzać. Błąd. Powinnam się była rozpłakać, tak po prostu. A byłam z siebie dumna, z tego jak dużo wysiłku wpieprzyłam w opanowanie. I udało mi się. Facepalm nr 9.

7 marca, pracowałam 15 godzin ciągiem. Zrobiłam jedno duże zadanie, natychmiast wzięłam się za inne. Skończyłam o 3 nad ranem. I byłam z siebie, k**wa, DUMNA. Wiedząc już w jakim stanie jestem. Piątek to samo. 12,5 godziny. I byłam przekonana że skupienie się na tym mi pomaga. Faceplam nr 10. W sobotę (9) pojechałam na wydział. Było mi w cholerę niedobrze. Poszłam do łazienki, zwymiotowałam. Czułam, że albo tu umrę, albo wstanę i będę udawać, że jest ok. Potem pomyślałam, że nie jest ok. Nie jest ok, nie będzie ok. I że nie mam już kontroli. Jednak wróciłam i wytrzymałam. Facepalm nr 11… potem pojechałam do kawiarni, wysłałam notatki, i wróciłam do mieszkania, a tam oczywiście… Rzuciłam się w podręcznik. Bo jakże by inaczej.

Niedziela, 10 marca. Obudziłam się i pomyślałam, że powinnam to chrzanić. I nie iść. Zostać w łóżku. Spać. Bo poprzedniej nocy zrobiłam sobie krzywdę. Ostatnie ostrzeżenie, k**wa. Na serio już.

I, w całym swoim geniuszu, k**wa mać, WSTAŁAM. Ręce mi się trzęsły, nie byłam w stanie utrzymać czajnika, ale zrobiłam sobie owsiankę, ubrałam się, i WYSZŁAM. Pełna automatyzacja. Dotarłam na przystanek, wsiadłam do tramwaju i poczułam, że nie mogę oddychać. I zamiast wrócić, postanowiłam wytrzymać. I wytrzymałam. Poszłam na to seminarium. A potem wróciłam do domu. Pamiętam to już przez mgłę. Weszłam do mieszkania, i nawet się uśmiechnęłam do współlokatorki. Rozmawiałam normalnie. Tak mi się wydawało. A potem położyłam się do łóżka i puścił ostatni bezpiecznik. I dotarło do mnie, w jak strasznym jestem stanie. Facepalm nr 12. Dopiero wtedy naprawdę do mnie dotarło.

I nie mogłam zasnąć. Za dużo demonów. Otworzyłam okno, wyszłam na parapet i popatrzyłam w dół. Tuż po 23. Jeszcze za wcześnie, ktoś mógłby to widzieć. Cofnęłam się do środka. Z żalem. Z JEBANYM ŻALEM. I pomyślałam, że mi odbiło. Że nie mogę już sobie samej ufać. Że wiem, że nie chcę umrzeć, ale… Wzięłam wobec tego prochy. Jakiś czas później mnie wyłączyły.

Jest wtorek (bo kończę pisać dobrze po północy), po poniedziałku, który spędziłam głównie na spaniu. A potem na siedzeniu w kawiarni bez laptopa. To było ciężkie. Nie umiałam się skupić, ciągle myślałam tylko o tym, że muszę wrócić i zacząć coś pisać, albo czytać, albo rozwiązywać jakieś zadania. Cokolwiek. Zmusiłam się do tego żeby zostać. Zjadłam kolację. Przyjechał mój mąż, wróciliśmy spacerem do domu. A ja myślałam tylko o tym, że w domu jest laptop. A w laptopie rzeczy do zrobienia.

K**wa. Po prostu. Przecież to jest właśnie pracoholizm – pomyślałam sobie przebiegając przez drogę.

Widzieliście film Samsunga sprzed miesiąca?

Zaczęłam podskakiwać. Pomyślałam, że lubię tańczyć. Uśmiechnęłam się do ciemności. Prawdziwa wariatka. Que sera sera, whatever will be will be, the future’s not ours to see, que sera sera… wróciło. Odwróciłam się, żeby nie widział.

A teraz to piszę i zastanawiam się, czy jest jakiś odwrót. Czy da się jeszcze cofnąć. Czy jeśli raz się doprowadziło do stanu, w którym rozumiesz, że tak potężne dawki dają to niesamowite uczucie, to da się żyć bez tego. Czy życie nie jest po prostu bardziej szare, bardziej nudne, niż było w takim samym układzie wcześniej? Pewnie jest. Jak sobie pomyślę, że miałabym mieć tylko połowę… nie umiem sobie tego wyobrazić.

Ale… que sera, sera…

Jedna uwaga do wpisu “Pracoholizm

  1. Lawendowa

    ” Ciężka praca jeszcze nikomu nie zaszkodziła, ale po co ryzykować?” / Ronald Reagan /
    Odważna z Ciebie dziewczyna 😉
    Dbaj o siebie!!!
    Reklama Samsunga…moim zdaniem jest ŚWIETNA…uwielbiam!!! a tę piosenkę… to ja mam we krwi 😉
    Trzymaj się ciepło 🙂

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s