Jak zwykle będzie głównie o moich własnych doświadczeniach. Głównie. Co nie znaczy że w całości.
Najwięcej w moim zachowaniu zmieniło się kiedy zaczęłam rozumieć własne emocje. Nadal nie rozumiem wszystkich, ale większość już ogarniam na poziomie względnie niezłym. Miałam w zwyczaju nie rozumieć o co chodzi z niektórymi sytuacjami, które jednak ciągle mi się zdarzały. Że ktoś „bez powodu” przestawał się do mnie odzywać. To było nielogiczne. Najłatwiej wytłumaczyć to na przykładach.
Powiedzmy, że rozmawiam z osobą, która ma duże znamię na twarzy. Zwracające uwagę. A mi akurat przyjdzie do głowy świetny żart na temat z tym powiązany. Oczywiście przyszedł mi do głowy właśnie dlatego, że to znamię zwróciło moją uwagę. Wydaje mi się, że naprawdę będzie śmieszny. Wobec czego go rzucam. I nagle widzę, że reakcja nie jest taka, jak oczekiwałam. Gorzej, ta osoba zaczyna mnie unikać. I ja nie mam zielonego pojęcia dlaczego. Zupełnie nie potrafię powiązać tego z tą rozmową. A nawet jeśli w końcu zostanie mi na to zwrócona uwaga, to nie rozumiem. Przecież żart był śmieszny. Przecież nie dotyczył bezpośrednio tej osoby. Więc jaki ona ma problem?
No właśnie wcale nie musi mieć problemu. Jeśli ma duży dystans do siebie i swojego wyglądu, to nie musi. Ten znajomy „dystansik, hehehe” przewija się już od dłuższego czasu na feministycznych grupach. Mamy różne zdania. To akurat normalne. Ale z jakiegoś powodu część społeczeństwa uznaje, że posiadanie dystansiku do siebie jest jakimś wzorcem idealnym. Jak go nie masz, to nie możesz być zabawny. Nie znasz się na żartach. Ojtam ojtam. To jest właśnie gruboskórność. Tego też nie umiałam zrozumieć. Rozumiałam, że „ojtam ojtam” nie jest żadnym argumentem. Rozumiałam też, że oznacza lekceważenie. Po prostu. Że ktoś ma w dupie co rzeczywiście czujesz, to się dla niego nie liczy. Liczy się, żeby nie było „drętwo”.
Ale może też mieć problem. I co wtedy? A no wtedy… wtedy wchodzi stwierdzenie, że „to jego problem, nie mój”. Zresztą wzięłam to z psychologicznych stron. Że uczucia kogoś innego to jego problem, nie mój. Zajebiście. Tyle że, jak nietrudno już teraz zgadnąć, moja interpretacja tego stwierdzenia była bardzo płytka. A że poznałam je stosunkowo wcześnie, to uznawałam dość często za usprawiedliwienie swojego grubiaństwa. Przecież to nie mój problem że ktoś nie ma do siebie dystansu. Jego emocje są jego problemem. Wszystko wynika z jego myśli. Nie moja wina, że źle to zrozumiał.
Potworze spaghetti, jakie to było głupie myślenie…
Siedzę tak teraz na podłodze w salonie, wokół mnie leżą egzaminy do sprawdzenia, a ja przeżywam gigantyczny wewnętrzny facepalm. Bo w końcu zrozumiałam to, co terapeutka próbowała mi wytłumaczyć od ponad dwóch lat. Zmieniłam swoje zachowanie wcześniej. Przestałam rzucać takie komentarze. W stylu „ojej, jakoś inaczej wyglądasz” zamiast „ładnie wyglądasz”. Albo „co ci się stało z twarzą?”. Albo wprost „gruby jesteś”. Uważałam, że skoro sama jestem gruba, to przecież mogę. Bo sama o sobie też mówię, że jestem gruba, więc co w tym takiego złego? Albo nawet „jakiś inny jesteś”. Ewentualnie idiotyczne żarty w stylu „ktoś chyba zgubił dzisiaj grzebień”. Docinki, krótko mówiąc. Niby niewinne stwierdzenia, które jednak docierały tam gdzie miały. Zaczęłam się łapać na tym, że czasami robię to celowo. Że wiem, że zaboli, i dokładnie taka jest intencja. To było po prostu agresywne. Czasami wobec osób, które po prostu przeszkadzały mi swoim istnieniem, bo coś mnie w nich denerwowało.
Daleko mi do świętości. Tutaj nie mam nic na swoje usprawiedliwienie oprócz tego, że serio za cholerę tego nie rozumiałam. Ni w ząb. I często słyszałam to na terapii. Że tego nie rozumiem. Zawsze wypowiadane z mocno zmartwioną miną. I zawsze zastanawiałam się czego właściwie nie rozumiem. Moim zdaniem pokazywała mi palcem pustą przestrzeń, coś, co jej zdaniem tam było, a ja tego w ogóle tam nie widziałam. Nie miałam pojęcia o co jej chodzi. I to jest jedyne co może być jakimś marnym usprawiedliwieniem.
Nauczyłam się rozpoznawać kiedy mam się od tego powstrzymać zanim nauczyłam się rozumieć dlaczego. I widziałam różnicę w relacjach. Różnicę, której nie umiałam zrozumieć, bo wydawała mi się bez sensu. Ale było lepiej, wobec czego kontynuowałam to zachowanie.
I wczoraj po południu dotarło. Potrzebowałam stanąć po drugiej stronie, żeby zrozumieć. Jestem o wiele bardziej otwarta, wrażliwa i przyjazna w stosunku do ludzi niż byłam. Dla niektórych szczególnie bardzo.
W tej konkretnej rozmowie, w której to zrozumiałam, chodziło o moje stwierdzenie, że nie jestem typową przedstawicielką swojej płci. I że zaczyna mi z tym być nawet dobrze. W odpowiedzi dostałam… pewien rysunek. Celowo nie przytoczę jaki, ale jak ktoś bardzo chce się oświecić to mogę dać link w komentarzach. Rysunek opatrzony był znanymi mi już dupochronami. Znanymi z mojej własnej „praktyki”. „Tylko się nie obraź”. „Nie bierz do siebie”. „To nie jest żadna aluzja”. Ja pierdolę, serio? Jeśli potrzebujesz aż tyle disclaimerów do tego co wysyłasz, to znaczy, że świetnie wiesz jaki efekt wywoła. I jeśli mimo tej wiedzy decydujesz się wysłać, no to… dlaczego piszę o tym tutaj? Bo może kiedyś komuś się to przyda. Bo to jest właśnie definicja bycia grubiańskim. W łagodniejszej wersji człowiek nie wie, że to co robi nie jest ok. W tej gorsze wie. Ale i tak robi. Bo tak łatwo przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego.
Więc co jak może jednak mieć z tym problem? Otóż to zależy. Nie da się zawsze przewidzieć co i kogo urazi. Czasami ludzi też razi to, co naprawdę ma służyć ich dobru, zwłaszcza jeśli jest niewygodne. Granica nigdy nie jest ostra, ale generalnie w wielu przypadkach ma znaczenie bliskość relacji. Z wielu powodów. Im bliższa relacja, tym lepiej kogoś znam. Im lepiej kogoś znam, tym lepiej wiem (teoretycznie) jakie są jego słabe punkty, czego się boi, co może być problemem. Łatwiej mi przewidzieć co go może dotknąć, a na co nie będzie reakcji. Wszystko, absolutnie wszystko da się przekazać delikatnie. Tyle, że czasem delikatnie nie działa. Czasem trzeba kimś potrząsnąć. Co wtedy? Uważam, że nadal da się to zrobić bez bycia grubiańskim. Da się kimś potrząsnąć z empatią. Ale to jest długi temat. Nie na tutaj. Ale nie zawsze da się przewidzieć co do kogoś obcego. Nie zawsze da się przewidzieć kto coś przeczyta w internecie i czym poczuje się urażony. Wrażliwość idealna wymagałaby posiadania takiej wiedzy na temat wszystkich ludzi. Tak zwana poprawność polityczna. I tak, są pewne rodzaje żartów które zawsze są beznadziejne. Zawsze ranią. Przykro mi. Nawet jeśli ktoś się uprzejmie śmieje. Gdyby zawsze dało się to przewidzieć na podstawie prostego algorytmu, nie uczylibyśmy się tego czasami całe życie. Nie wymagałoby to doświadczenia, empatii. Nie ma prostego wzoru. Nawet „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe” nie zawsze to działa. Patrz „jestem gruba, więc mogę mówić innym że są grubi”. Podejrzewam zresztą, że mówiąc tak sama o sobie wcale nie czułam się z tym dobrze. Raczej próbowałam się znieczulić. Uprzedzić ten atak. Odebrać broń otoczeniu.
Siedzę na tym tekstem od północy. I ciągle nie mogę go skończyć, bo tak wiele zapadek się nagle otworzyło pod wpływem tej jednej rozmowy. I tym, od czego w tym konkretnym przypadku zależała reakcja, to była właśnie bliskość relacji i jej charakter. Napisałam też zresztą wtedy, że mam w dupie tą opinię. I uzyskałam odpowiedź, że halo, przeczę sama sobie. Bo niby mam w dupie, a jednak pokazuję, że mnie to dotknęło.
Matko i córko, to było jak góra lodowa która nagle na mnie spadła… przecież to moje własne słowa. Przecież robiłam to samo. Widziałam, że ktoś ma łzy w oczach i próbowałam mu tłumaczyć, że to jest NIELOGICZNE żeby płakał, bo przecież mówił, że się nie przejmuje takimi rzeczami. Że jest niekonsekwentny. Że właśnie przeczy sam sobie. Jakby ktoś się zastanawiał w jaki sposób odstrasza się od siebie ludzi – to właśnie w taki. Bo te jawne sposoby są tak oczywiste, że nawet nie próbujemy się zbliżać do ludzi, którzy jawnie chcą nas odstraszyć. Ale to wcale nie jest oczywiste. Bo zaczynasz komuś ufać i nagle obrywasz w ten sposób. Tak długo jak jesteś zamknięty na ludzi i nie dajesz im do siebie nawet podejść, nikt ci nic takiego nie może zrobić. Problem zaczyna się w tych relacjach, które opierają się na zaufaniu. Bo strząsnąć z siebie coś takiego jest łatwiej jeśli pochodzi od kogoś obcego. Bo łatwo stwierdzić, że co on może wiedzieć. Nie zależy mi przecież na relacji z kimś zupełnie obcym. Ale jeśli pochodzi od kogoś komu ufasz… w zaufaniu chodzi też o to, że obchodzą cię czyjeś uczucia, także te związane z tym co powiesz. O czym to świadczy jeśli nie umiesz się powstrzymać od takiego ciętego komentarza na czyiś temat?
Ludzie, którym jest dobrze ze sobą, nie potrzebują czegoś takiego. Mi nie było ze sobą dobrze. To też chyba okazało się kluczem do zmiany tego zachowania. Wiele rzeczy przestało mnie drażnić w innych w związku z tym że zaczęłam się czuć ok ze sobą i z własnym życiem. Let it be. Po prostu. Nie potrzebuję subtelnie komuś dowalać żeby się poczuć lepiej. Nie potrzebuję rzucać takich komentarzy. Bo nie czuję już zagrożenia od innych ludzi. Nie czuję, że są ode mnie lepsi, nie czuję też, że są gorsi. Po prostu są.
O co wobec tego chodziło z tym stwierdzeniem, że czyjeś uczucia to nie mój problem? Chodziło o sytuację szantażu i manipulacji. O to, żeby siebie przed tym chronić. Tak. Dokładnie. Brawo ja. Rozciągnęłam sobie to na wszystko. Bo było bardzo wygodną wymówką. Po prostu. A teraz siedzę z tym wewnętrznym facepalmem i nie próbuję nawet uciekać. Wiem, że to znaczy, że byłam bardzo ch*jowym człowiekiem dla innych ludzi. I tak jak mi wczoraj było przykro po tym co zobaczyłam w mess, tak tym ludziom, których spotkałam, też musiało być przykro. Może nie tak bardzo, bo z większością nie miałam aż tak bliskich relacji. Ale z niektórymi miałam… nie użalam się tutaj nad sobą. Jest mi zwyczajnie wstyd. Pomimo tego, że nie rozumiałam.
Nie każdy musi mieć do siebie dystans.
Jeśli potrzebujesz do czegoś dupochronów w stylu „nie obraź się”, to tego nie mów/pisz. Po prostu.
Jeśli nie chce ci się poświęcić chwili czasu na zastanowienie się jak twoje słowa mogą zostać odebrane przez kogoś z kim rozmawiasz, to nie marnuj czasu tej osoby. Zwłaszcza jeśli to jest ktoś bliski. Lekceważenie boli bardziej jeśli doświadcza się go od kogoś bliskiego.
Jest wiele aspektów i wniosków, które tutaj pominęłam. Wiem o tym. Ale ten tekst jest wystarczająco długi bez dodawania kolejnych. Myślę że moja terapeutka byłaby ze mnie dumna. Chyba udało mi się coś co miało się nigdy nie udać. Znowu.
Przeczytałam do końca, znalazłam wiele siebie w tym o czym piszesz, pomyśle sobie jeszcze o tym… pomyśle
PolubieniePolubienie
Napisałabym że się cieszę, ale chyba nie bardzo jest z czego w sumie 🤔 ambiwalentnie mocno.
PolubieniePolubienie