Jednym z poważniejszych problemów w moim życiu było to, że zawsze i wszędzie próbowałam wyczuć, wybadać, czego się ode mnie oczekuje, i najlepiej spełnić te oczekiwania, czasami nawet niewypowiedziane i niekoniecznie uświadomione przez obiekt mojej obserwacji/interakcji.
Co to są oczekiwania niewypowiedziane, to się możesz dość łatwo domyślić – człowiek wie, że je ma, ale ich nie ujawnia słowami w żaden sposób. Oczekuje jednak, że zostaną uwzględnione i spełnione, nawet jeśli druga strona nie ma (i mieć nie może) o nich bladego pojęcia. Obraża się, obrusza, jeśli spełniane nie są. W stereotypach dotyczących „typowych kobiet” często przewija się ten właśnie problem – kobieta czegoś chce, ale o tym nie mówi, a potem się obraża, że tego nie dostała. Zatrzymam się przy tym na chwilę, bo to ciekawa sprawa. Otóż doszłam do wniosku, że ja chyba wiem skąd to się bierze. I nie, nie stwierdzę tutaj, że baby to som gupie. Bo nie są. Sądzę, że widzą świat trochę inaczej. Moim zdaniem kobiety są lepszymi obserwatorkami. O wiele lepszymi, do tego stopnia, że są w stanie dostrzec najmniejsze plamki, najmniejsze zmiany wyrazu twarzy, a także przeprowadzać wiele obserwacji na raz. Nie wiem jak, ale jakoś to robią (ja chyba jestem egzemplarz demo, bo tej funkcji premium mi nie dali w pakiecie). Jak z kimś są, to siłą rzeczy jest to ich główny obiekt obserwacji. Ale samo to jeszcze nie jest problemem. Problemem jest to, że one myślą, że ich partner działa i myśli tak samo. Tyle, że… z tego, że tak właśnie myślą, już sobie sprawy nie zdają. I to jest właśnie oczekiwanie nieuświadomione. Przykładowo stereotypowa kobieta (taka dziunia no, osobiście takiej nie znam, ale ponoć istnieją) chce dostać kwiaty, ale nie powie, że chce dostać kwiaty, natomiast jak ich nie dostanie, to się obrazi. Ale nie obrazi się wcale o kwiaty, tylko o to, że jej wybranek nie myśli tak samo jak ona. Kwiaty są oczekiwaniem uświadomionym, pragnienie, żeby facet myślał jak ona i ją rozumiał – nieuświadomionym. A ten złośliwiec nie myśli. I nie rozumie.
A teraz niespodzianka – stereotypową kobietą mogą być też mężczyźni. Ponieważ ta konkretna cecha wcale nie jest specyficzna dla kobiet. Tak samo nie jest specyficzne dla kobiet to, że nie mówią o swoich potrzebach wprost. To, co natomiast jest specyficzne, i z czego być może wynika takie zachowanie, to… wychowanie. A konkretnie różne wychowywanie chłopców i dziewczynek. Dziewczynki nie mówią o swoich potrzebach, bo… uczy się je, żeby były skromne i grzeczne. Ten stereotyp nie wziął się z jakiegoś innego ukształtowania mózgu dziewczyn. Wziął się z przekazywanych im wzorów księżniczki, która ma czekać, aż książę się domyśli, czego ona chce. Bullshit i tyle.
Wracając do tematu głównego: miałam z tym straszny problem, ponieważ, jak się dość łatwo domyślić, w rzeczywistości bardzo trudno jest zgadnąć czego ktoś rzeczywiście oczekuje, jeśli tego nie mówi. A jeszcze trudniej trafić w to, czego ktoś oczekuje nieświadomie, i sam nawet o tym nie wie. A dla mnie każda porażka w tych próbach wiązała się z wybuchami niesamowitego wstydu, że mi się nie udało, że nie wyszło. Klątwa perfekcjonizmu – relacje też musiały być perfekcyjne, „idealne sytuacje”.
A dziś rozumiem, że te oczekiwania biorą się w dużej mierze… z wychowania. Ze środowiska, w jakim wychowywała się dana osoba. I jeśli znam to środowisko, będę umiała przewidzieć, czego mniej więcej ktoś może ode mnie oczekiwać.
Tyle, że… po co.
Niedługo po zrozumieniu, że to zależy od środowiska – czyli w sumie po znalezieniu właściwego klucza – przestałam tego w ogóle potrzebować. Dlaczego?
Bo celem mojego życia nie jest spełnianie oczekiwań innych ludzi.
Dlatego. Jakkolwiek okropnie egoistycznie to nie zabrzmi, wcale egoistyczne nie jest, i dla każdego, kto przeszedł ścieżkę zrozumienia tego prostego zdania, będzie oczywiste o co chodzi. A dla tych, którzy na szczęście nie musieli, wyjaśniam: chodzi o to, że nie możesz mieć normalnych, szczęśliwych relacji z ludźmi, jeśli ciągle będziesz próbować ich zadowolić, uzyskać od nich aprobatę i pochwały. Nie możesz, bo takie relacje prędzej czy później zawsze prowadzą do zaburzeń i problemów. I nie, nie chodzi o to żeby chrzanić wszystkich i myśleć tylko o sobie. Chodzi o to, żeby decyzja o pomocy komuś/spełnieniu czyjejś prośby była autonomiczna i wolna, a nie przymusowa, bo „co ktoś sobie o mnie pomyśli”. 90% moich decyzji tego typu w przeszłości była właśnie przymusowa. I chyba ciężko się dziwić, że nie znosiłam wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek o cokolwiek mnie poprosili. Oni tego nie wiedzieli (większość) ale ja się czułam przez nich zmuszana do robienia rzeczy, których robić nie chciałam, tylko dlatego, że nie umiałam mówić „nie”. A jak ktoś cię do czegoś zmusza, to raczej nie będziesz go lubić (nawet jeśli nie ma pojęcia o tym, że cię zmusza). I choćby z tego względu tego typu relacje po prostu nie działają poprawnie. Bo część moich byłych znajomych po prostu mnie dzięki temu wykorzystywała. I wynikało to tak samo z ich złej woli, jak i z faktu, że po prostu na to pozwalałam.
Dzisiaj moje relacje z ludźmi są „prawie” normalne. Prawie, dlatego, że zawsze jeszcze można coś zrobić lepiej. Ale od jakiegoś czasu nie już uczucia, że jestem do czegoś przez kogoś zmuszana. Kiedy muszę powiedzieć „nie” – to mówię. Czasami wiąże się to ze złością, ale o wiele częściej nie wiąże się z niczym. Ale tak musiałam zrozumieć, że czyjaś złość też nie jest moim problemem do rozwiązania. Tak samo jak moja złość nie jest czyimś. Uczucia są takie, jakimi pozwalamy im być. Mają takie znaczenie, jakie sami im nadamy.
Dobranoc