Usiadłam w swoim fotelu. No, nie swoim, ale moim ulubionym. Powoli spływa ze mnie uczucie, które kiedyś nazwałabym bliżej nieokreślonym, a teraz mogę spokojnie nazwać jego właściwą nazwą: szczęście.
Dlaczego?
Jednym z moich największych lęków zawsze był samolot. Samolot, obcy kraj, obcy ludzie, nikt nie mówi po polsku (a jak już to sami turyści), a co jak się zgubię… Krótko mówiąc: lęk, że sobie nie poradzę w obcym miejscu.
Dziś sama kupiłam bilety kolejowe na lotnisku Schiphol. Żeby zrozumieć jak gigantyczny to jest dla mnie wyczyn, trzeba było znać mnie sprzed blisko czterech lat. A wystarczyłoby w sumie nawet sprzed trzech miesięcy, bo wtedy zarzekałam się jeszcze, że nigdy nie wsiądę do żadnego samolotu, bo samoloty spadają i właśnie mój na pewno spadnie. Ale tą największą różnicę to jeszcze sprzed 2 lat w sumie. Mam lęk społeczny. Cholera jasna, żadna z osób, które spotkałam na swojej drodze w ciągu ostatniego roku nie powiedziałaby, że tak jest. Część mi w ogóle nie uwierzyła. Ale to właśnie jest (była?) prawda o mnie. Dla większości ludzie to nie będzie miało żadnego znaczenia, stwierdzą też wręcz, że kupienie samodzielnie biletu na lotnisku to żaden wyczyn. No i spoko, dla przeciętnego człowieka rzeczywiście żaden wyczyn, tyle ludzi codziennie to robi. Ale dla kogoś, kto sam ma ten problem co ja, będzie jasne co to oznacza.
A oznacza to, że niniejszym mój ostatni lęk z kategorii tych najbardziej problematycznych został pokonany. I nikt nie zrobił tego za mnie. Nikt mnie nie zmusił. Zrobiłam to sama. Bo sama chciałam. Być może mój obecny sposób pisania o tym jest dość lakoniczny, ale pisząc to siedzę i płaczę ze szczęścia, bo jestem szczęśliwa, bo nigdy nawet nie marzyłam, że coś takiego będzie możliwe. Co ja mówię, jakie marzyłam, ja byłam PEWNA, ŻE TO NIGDY SIĘ NIE WYDARZY. Że to jest po prostu NIEMOŻLIWE.
A nie tylko okazało się możliwe. Okazało się też jedną z najlepszych przygód jakie do tej pory przeżyłam.
Byliśmy tydzień w Holandii. Gdyby nie wyjazd M. to pewnie nigdy bym do tego w ogóle nie dopuściła. A jakieś 2 godziny temu samolot wylądował i jesteśmy znowu w Polsce. I w międzyczasie cały mój strach przed obcymi wyparował. W międzyczasie zrozumiałam, że umiem mówić inaczej niż po polsku (chociaż bardzo się wzbraniałam przed przyznaniem tego), lotnisko mnie nie zabije (ani nie zje), i, co najważniejsze, że świat jest o wiele mniej straszny i okropny, niż sądziłam do tej pory żyjąc tylko w Polsce i słuchając tylko polskich wiadomości.
Ostatni raz kiedy tak naprawdę i głęboko żałowałam, że muszę wracać do domu, był jakieś 11 lat temu, z mojego pierwszego wyjazdu z w sumie obcymi ludźmi i bez rodziców. Takiego bardziej samodzielnego. Wtedy poznałam swoją pierwszą nastoletnią „miłość”. I właśnie dlatego nie chciałam wracać, bo po raz pierwszy w życiu ktoś mnie akceptował za to jaka byłam. I to było tak mocne pieprznięcie, że stanowiło pierwszy ogromny zwrot w moim życiu.
Wydaje mi się, że ten wyjazd stanowić będzie drugie pieprznięcie, właśnie ze względu na to uczucie typu „nie chcę wracać”. I to pomimo tylu rzeczy, które tu mam i które kocham.
Niech mi ktoś powie, co to znaczy, jak człowiek w zupełnie obcym miejscu na świecie orientuje się, że tu jest jego miejsce i nie chce już wracać do kraju, w którym się urodził? Nigdy nie podróżowałam, więc nie znam tego uczucia. Czy ono kiedyś mija?
I czy da się jeszcze jakoś żyć w tym polskim kociołku ze świadomością, że gdzieś tam jest miejsce, do którego pasuje się tysiąc razy bardziej? Nie jestem zła, że się tu urodziłam. Jest mi raczej smutno, że jako naród jesteśmy tak bardzo przekonani i przywiązani do tego, że musi być źle, bo zawsze było. A koniec końców – sprowadzamy to do znanego sobie bólu i złości, bo przecież zawsze tak było i ludzie jakoś żyli. Żyli. Owszem. Ale skoro teraz już nie muszą, to po co to dalej ciągnąć? Tą smutną tradycję złości i zgryźliwości, nienawiści do świata?
Nie wiem co więcej napisać. Wróciłam do Polski. I chce mi się płakać, że u nas nie jest podobnie jak tam było. I nie, to nie chodzi o pieniądze. Bo to nie pieniądze zrobiły tą różnicę. Zrobili ją ludzie. Ich uśmiechy i życzliwość. A przede wszystkim chyba elementarna wiara w to, że jesteś dobrym, uczciwym człowiekiem i chcesz dobrze. Ogromny kontrast dla naszej wiary w to, że jesteś złym, nieuczciwym człowiekiem i na pewno chcesz oszukać.