Jak ja nie znoszę p*erdolenia o głupotach.
To jest właściwie cytat z mnie samej. Jeszcze z dzisiaj rana byłby on zupełnie prawdziwy i podpisałabym się pod nim wszystkimi dwudziestoma paluszkami (umiem się podpisać stopami – nauczyłam się jak próbowałam za dzieciaka stopami malować). Ale teraz już się nie podpiszę, a to jest wieczór tego samego dnia. Nie podpiszę się, ponieważ to nie jest moje zdanie. To jest zdanie mojego ojca.
Mój ojciec i moja matka nauczyli mnie wielu ważnych rzeczy, ale sądziłam, że z dniem mojej instynktownej (i panicznej) ucieczki z domu (nazywanej łagodnie „wyprowadzką” dla niepoznaki) na szczęście już mnie uczyć przestali. Dziękowałam wtedy Bogu (jeszcze byłam wierząca), że już nigdy więcej niczego mnie nie będą mogli nauczyć. Dla wszystkich, którzy w tym miejscu chcieliby mi powiedzieć „ale rodziców to ty szanuj, niewdzięczna gówniaro” miałabym w tych wszystkich głupich uczuciach, które się we mnie teraz gotują, jedno słowo: „spi****”. Ale ze względów wymienionych dalej jednak go miała nie będę, będę miała natomiast kilka innych słów, raczej w stylu „dziękuję za radę, ale nie Twoja sprawa”.
Względy wymienione dalej: stwierdzenia „spi*****” nauczyło mnie otoczenie moich rodziców i ich kultura. Także jak widzicie, to środowisko potraktowałoby wasze zamartwianie się moim szacunkiem do rodziców dość adekwatnie. Uważam, że jednak lepiej, że stamtąd uciekłam. A ten fakt, że to nie ja a środowisko stanowi o tym, że potrafię kląć gorzej niż niejeden pener to też zrozumiałam dzisiaj. Pozwolę sobie wyjaśnić: klnę ja, ale to moje środowisko sprawiło, że całe życie akceptowałam to jako coś fajnego, niby zabronionego, ale pokazującego siłę.
I wiecie co? Właśnie dzisiaj moi kochani rodzice sprawili, że przestałam to akceptować. To miałam na myśli mówiąc, że dużo mnie nauczyli. Moi rodzice mają taką straszną i cudowną właściwość zarazem: oni się nie zmieniają. Nie starają się zrozumieć więcej, wyjść poza swoje środowisko, odkryć chociażby to, że zwierzątka potrzebują zwierzątkowego lekarza nie tylko jak już są umierające, ale profilaktycznie też. Trzeba ich do tego niemalże zmusić. To jest straszne, bo pozbawiło mnie dzisiaj wszelkiej nadziei na to, że się kiedyś zrozumiemy (i mówię to ze smutną pewnością, mając w pamięci te wszystkie sentymentalne memy w stylu „mamo, teraz cię rozumiem”). Nie zrozumiemy się. Bo ja już ich zrozumiałam, ale oni nigdy nie będą w stanie zrozumieć mnie. Uderzyło mnie to w momencie, kiedy dostali do rąk moją pracę licencjacką, ale dzisiaj opada już ze mnie nawet ostatni cień nadziei, że dam radę. Stało się tak dlatego, że… moi rodzice się nie zmieniają. Byli tacy 10 lat temu. Są tacy dziś. Gdyby się zmienili, mogłabym sobie tłumaczyć ich zachowania jakoś pokrętnie, jakoś bokiem. Próbować wyjaśnić, że wcale tak nie było, że mi się wcale nie obrywało za głupoty, że to nie było tak, że to przecież mili ludzie. Wiem, bo próbowałam, ale do trzeźwości umysłu przywróciło mnie walnięcie łopatą ich niezmienności – czy też raczej to, że dziś umiem ocenić o wiele lepiej, co jest normalne, a co nie.
Wyobraź sobie, że jedziesz rowerem. Po gładkiej drodze, może być piaszczysta, może być asfalt. Słoneczko świeci, drzewa szumią, wieje lekki wiatr, jest ciepło. Oddychasz powoli, nigdzie ci się nie spieszy, wiesz dokąd zmierzasz i jest ci tak błogo i dobrze. Jak każdemu, kto ma poczucie celu i sensu i aktualnie jest na urlopie. Idylla.
I nagle z boku wyrasta zardzewiały szpadel, idealnie na wysokości twojej rozmarzonej twarzy. A ty w ten szpadel walisz, bo szpadel porusza się z dużą prędkością w twoją stronę.
Ciekawy kontrast z tą idyllą, nie?
No więc tak mniej więcej wyglądała moja dzisiejsza wizyta (samotna) u moich rodziców. Zdążyłam już samą siebie przekonać, że to nie było takie straszne, że może przesadzałam, że nie może być aż tak źle. Zaczęłam nawet w sumie myśleć, że być może mogłabym polubić mieszkanie z nimi. Tak na luzie. To by się wszystko fajnie ułożyło.
A tu szpadel. I to jeszcze zardzewiały.
Myślę, że nadszedł już taki moment, w którym muszę sobie ustalić, co z „dziedzictwa” środowiska moich rodziców nie jest wcale częścią mnie a zostało mi wbudowane przez to otoczenie. I pozbyć się tego. Zawsze było mi żal. Zawsze byłam przekonana, że stracę jakąś część siebie, że później będzie mi przykro, że to zrobiłam. Ale dzisiaj zrozumiałam, że to już nie ma sensu. Nie ma sensu oszukiwać siebie, że oni się zmienią. Nie ma sensu mieć nadziei, że się kiedyś porozumiemy i będziemy „nadawać na tych samych falach”.
Jesteśmy inni. Zupełnie inni. Jestem ich dzieckiem, ale nie jestem ich kopią. W obecnej formie, do której rozwinęłam się dzięki własnej determinacji i terapii (w różnych jej formach), nie przypominam ich już prawie w ogóle. I nie chcę ich przypominać. Dlaczego? Bo te cenne lekcje, jakie dali mi moi rodzice, składają się głównie z przykładów tego, jak NIE należy żyć. Jak NIE należy widzieć świata. Jak NIE należy wychowywać dzieci. Jak NIE należy traktować rodziny. Jak NIE NALEŻY MYŚLEĆ. I wiedziałam to od dawna, ale dopiero dziś dotarło to do mnie do końca, łącznie z moją podświadomością i emocjami.
Są takie rzeczy, których moich rodzice mnie nauczyli i są one dobre. Na przykład dawanie jako takiej wolności wyboru dzieciom w kwestii tego kim chcą być i co robić. Nauczyli mnie że moja miłość do muzyki jest ważna i że powinnam rozwijać moje talenty. Że życie może składać się także z beztroskich i radosnych chwil, a nie tylko ciągłego marudzenia i zapieprzania z piachem w oczach. Dlatego ani razu nie napisałam, że moi rodzice są źli. Bo nie są. Są tacy, jacy zdążyli się nauczyć być. Myślę, że właśnie dlatego ciągle tkwiła we mnie ta nadzieja, że kiedyś zobaczę w ich oczach zrozumienie.
Myślę też, że nadszedł czas przestać się jej trzymać. I zaakceptować to, że mogę nigdy tego zrozumienia nie zobaczyć. A nawet mogę zobaczyć lęk przed własną córką. I to też muszę zaakceptować.
Czuję się wolna.
Nie oczekiwałam tego.
Ale wiem, że to jeden z ważniejszych dni w moim życiu.
Dobranoc