No to się doczekałam i mam. Czy też raczej nie mam. Bo nie mam za bardzo sprawnego i ostrego jak zwykle mózgu. Ze względu na alergię właśnie, która dni temu dwa odebrała mi chęć do czegokolwiek, a już zwłaszcza do wspomnianych zaczepek. No zakwitło sobie jakieś drzewo, zapewne ładnie, a mi zawaliło zatoki i mam jeden wielki ołowiany klocek zamiast zwykłej głowy.
Katastrofa. Bo egzaminy, zaliczenia, jak to maj.
A jednak nie do końca katastrofa. Okazuje się, że stan ten może mieć skutki zupełnie nieoczekiwane. Na przykład? Na przykład może sprawić, że człowiek nabierze dystansu do sytuacji, w której się znajduje, głównie przez to, że wszelkie wewnętrzne ciśnienie i para będące przyczynami wytwarzania zaczepek i reagowania na nie… po prostu się nie zbiera i nie pompuje paliwa do takich luksusów. Żeby dystans w ogóle był możliwy, to trzeba umieć to zwykłe ciśnienie i napięcie opanować. Takie to proste i logiczne, że jak ciśnienia i napięcia nie ma, to na wszystko ma się wy…. no, wiadomo o co chodzi.
No więc zwykle to ja jestem „agresorem”. To moje ciśnienie szybuje na orbicie jak jakaś popieprzona satelita i odwraca się tyłkiem na wszelkie próby nakłonienia do spadnięcia na ziemię. No już może być nawet na wysoką górę. Ale jednak bliżej realnego świata niż orbita. Nie. Zwykle to nie działa. Przyzwyczaiłam się.
Ale dzisiaj miała miejsce sytuacja przekomiczna z mojego punktu widzenia, i winą za jej powstanie obarczam właśnie alergię, która pojawiła się jak co roku o tej porze.
No więc zwykle to ja szukam zaczepki. Ale dzisiaj tak nie było, bo zwyczajnie nie mam na to pary. Kichanie, kaszlanie i próby skupienia załzawionych oczu wypompowały już wszystko. Jestem trochę jak sflaczała dętka. Apropos dętki – to jest właśnie część dzisiejszej historii, ale bez tego „krótkiego” wstępu byłaby ona trochę niezrozumiała.
Historia właściwa.
6:00 rano, budzik dzwoni, ale zajęcia dopiero 8:30. Spoko, wiem, że mam budzik na 6:30, leżę dalej. Zasypiam.
I przez półsen słyszę jakieś dźwięczne „k*rwa!”. Pomyślałam, że ciekawie się sen zaczyna.
Pomyłka. To nie sen. To mój mąż.
Obracam się i widzę jak wychodzi, słyszę, że wchodzi do łazienki i coś tam wodą czyści. Myślę: pewnie się goli, w końcu za godzinę odlot na wydział. Obracam się znowu i zamykam oczy. Minutę później z całkiem przyjemnej drzemki (zmęczona bardzo szybko zasypiam) wyrywa mnie kolejne, tym razem już gorzej brzmiące „k*rwa…”
Znowu się obracam. Obok łóżka stoi mój mąż. Patrzy się na mnie z wyrzutem. Próbuję skojarzyć co takiego strasznego zrobiłam we śnie, że tak się na mnie patrzy. Okazało się że istotnie coś jednak zrobiłam.
Mąż mój potrzebował pisaka/długopisu/markera/czegoś do mazania/niewiem. I z kilkunastu leżących na stole (jestem bałaganiarą i uwielbiam kupować długopisy) wybrał sobie niebieski. Z rzadkim tuszem. Myśląc, że to mazak, czy cooś.
Jeśli ktoś miał długopis z wodnym tuszem, to pewnie wie, że to to jest dosłownie jak woda, tyle, że ma kolor. I że ten kolor łatwo nie schodzi. Oraz że czasami ustrojstwo się uszkadza i tusz wycieka. I że to zwykle oznacza wyrzucenie piórnika.
No więc tak. Mój mąż wybrał właśnie ten. I właśnie ten mi się jakiś czas temu wziął był uszkodził, a w związku z tym zostawiał plamy nasycone głębokim kobaltem na wszystkim i wszystkich, którzy odważyli się go dotknąć. Na moim mężu również. Miałam go wyrzucić, ale… zapomniałam, tak jak wielu innych rzeczy, które już dawno powinny być w śmieciach.
Tak więc przez sen zepsułam mu dzień plamiąc ręce niebieskim trudno zmywalnym tuszem. Ale to nie koniec.
Potem się okazało, że nie mam zamiaru jechać autobusem na wydział. Więc pojechaliśmy autem. No i tu wchodzi do akcji wspomniana sflaczała dętka.
Jeszcze na parkingu przez blokiem musiałam wjechać w jakąś śrubę. Która to śruba wbiła się centralnie w środek opony i spowodowała wiadomy dla tejże skutek. Ale nie od razu. Od razu to ja bym zauważyła. Dojechałam na tym flaku aż na wydział zupełnie bez świadomości, że mam flaka. Coś mi dziwnie osłona silnika tarła o drogę, ale uznałam, że znowu się pewnie urwała.
Zaparkowane. Munż wychodzi, żeby pomóc i znowu widzę „tą” minę. Już wiem, że coś zepsułam, ale jeszcze nie wiem co. Zostaję poinformowana zaraz po wyjściu, że koło odeszło w siną dal, a ja jechałam na feldze. No pięknie.
Wysiadam, macha nam jakiś facet. Twierdzi, że widział jak opona poszła na dziurze tuż koło wydziału. Zostawił munżowi numer. Munż już ewidentnie ma minę „zabijcie mnie i zakopcie, a potem nalejcie dwie tony betonu”, ale numer bierze. Zaczynamy iść w stronę wydziału, a facet coś jeszcze pokazuje. Zdjęcie. A. No, że zdjęcie zrobić. Syczę do M. „idź, zrób, ja pójdę coś kupić na wydział już”. M. się odwraca i idzie. Pięć minut później pisze gdzie jestem. Na wydziale.
Przychodzi. Zły. Zły bo myślał że pójdziemy co McD na śniadanie, a ja sobie poszłam na wydział. Zły na świat i na mnie. To mnie w końcu ruszyło i stwierdziłam, żeby sobie poszedł w diabły jak ma się tak zachowywać. No to wziął i poszedł, warcząc coś pod nosem. Zapewne na mnie. Zapewne nic miłego.
Jako że na wydziale nic jeść nie było jeszcze, to zostawiłam swoje śmieci w sali, zapaliłam światło i poszłam kupić jakieś śmieciowe papki na śniadanie. Pytam sms-em co chce. I niemal namacalnie czuję i słyszę to ciężkie westchnienie po drugiej stronie. „Drukuję ci coś. chcę [nie pamiętam co, i tak wszystko jeden syf]”.
„Przyleź, na miejscu wzięłam”
Idzie. Siada. I znowu zaczyna mnie słownie szturchać.
I nagle dociera do mnie jak bardzo durne to jest. Ja sobie siedzę, przebita opona mnie w ogóle nie ruszyła, brak kanapek na wydziale mnie nie ruszył, długopis mnie nie ruszył, nawet kichanie i czerwona facjata mnie nie ruszyły w lustrze, a teraz nie rusza mnie również dogryzanie. On jęczy, że wszystko się chrzani a ja się na niego patrzę jak na zabawny kabaret. Powoli dociera do mnie, że mam to gdzieś co się dzisiaj chrzani. Że w ogóle mam to gdzieś. Bo po prostu nie mam siły podejmować rękawicy i odgryzać się własnymi zaczepkami, albo atakiem. Nie mam siły – to nie robię. I tak sobie siedzimy, on jęczy zły i na mnie i na świat, a ja ze stoickim spokojem mówię „przestań już. niczego tym nie naprawisz, długopisy się psują, opony przebijają a świat idzie dalej, to żadna katastrofa. Nikt ci nie umarł, nie urwało ci nogi – daj spokój i jedz”.
Powiedziała kobieta, która histeryzuje z powodu czwórki zamiast piątki z zaliczenia.
M. jest tak zdziwiony, że nic nie mówi. A ja patrzę się na niego jak atakuje syfiastą kanapkę i mam ochotę spaść z krzesła od wewnętrznego chichoto-rechotu.
Przekroczyłam własne granice absurdu. Opona dalej przebita. A mi jest z tym zaskakująco dobrze i pokojowo. Wręcz można powiedzieć, że się ze mną solidaryzuje, bo jestem dzisiaj dokładnie tak samo sflaczała i bez ciśnienia.
Tylko biednej osłony szkoda.
PS. Sytuację starałam się opisać najlepiej jak mogłam. Efekt alergii rzeczywiście jest taki – brak ciśnienia. Okazuje się, że chorowanie może nastawiać bardziej pokojowo do świata niż się normalnie jest. Może alergia wcale nie jest taka zupełnie zła, skoro nauczyła mnie jak bardzo odbiór sytuacji zależy od perspektywy i samopoczucia, które przecież każdy może mieć gorsze. Koło zostało zmienione wieczorem po zajęciach, munż ubrudził jedyne spodnie jakie ma ze sobą i nie omieszkał na to ponarzekać. Spodnie zostały uprane i obecnie się suszą. A mi się nadal chce śmiać. Ten sam dzień, te same zdarzenia. Dwie różne perspektywy. Ciekawa lekcja.
Dobranoc 🙂