Dzisiaj ponownie będzie o czymś, co było na wykładzie. A będzie o tym dlatego, że jest to spora część mojego życia i kiedy tylko usłyszałam o co chodzi, zrozumiałam, że dokładnie to robię.
A chodzi o defensywny pesymizm. Według Wikipedii jest to „skłonność do przesadnego przewidywania wielu przeciwności, które mogą pojawić się na drodze do osiągnięcia zamierzonego wyniku”. Wiele więcej wikipedia na ten temat nie mówi, ale jeśli ktoś zna angielski, to angielska wiki mówi trochę więcej. Dla mnie to jednak ma znaczenie wyłącznie informacyjne.
Dla porządku podam jeszcze jedną definicję, a raczej opis (źródło na końcu tekstu), bo ta z wikipedii wyjaśnia to tak lakonicznie, że aż chyba trochę błędnie.
Otóż pesymizm defensywny zauważyły dwie badaczki (Julie Norem i Nancy Cantor, 1986) u części swoich studentek. Stwierdziły, że niektóre studentki, pomimo tego, że ich obiektywne wyniki były dobre, przed każdym egzaminem twierdziły, że się nie nadają, nie potrafią, mają pustkę w głowie i tym podobne – czyli krótko mówiąc, znacznie zaniżały ocenę swoich możliwości. Badaczki stwierdziły, że przejawianie takich przewidywań skutkuje zwiększeniem lęku przed porażką, a w konsekwencji motywuje studentki większych wysiłków i pracy w przygotowaniu do egzaminu. Nie jest to jednak ten sam pesymizm, który znamy z depresji – ponieważ ludzie przejawiający to zachowanie nie mają jej objawów. Nie jest to również samoutrudnianie, chociaż jest dość podobne, różnica jest natomiast w skutkach, ponieważ samoutrudnianie polega na podejmowaniu działań, których konsekwencją jest mniejsze prawdopodobieństwo, że odniesie się sukces, o tyle w pesymizmie defensywnym chodzi o nasilenie działań mających zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu. Przekształca się on w motywację. Defensywny pesymista nie będzie też zaprzeczał swojej odpowiedzialności w razie porażki, natomiast osoba stosująca samoutrudnianie zrzuci winę na czynniki zewnętrzne (nawet jeśli sama je wykreowała!).
No. To tak pokrótce najważniejsze rzeczy napisałam, teraz jak to wygląda u mnie (czyli w praktyce).
Zacznijmy od tego, że wszystkie moje poprzednie oceny nie mają żadnego znaczenia. Nieważne, że dostałam pięć piątek w zeszłym semestrze, nieważne, że nie mam żadnego warunku – i tak będę przewidywać, że tym razem mi się nie uda. Co więcej, robię tak od kiedy pamiętam. To jest automat. Z obserwacji rozumiem, że dość wkurzający dla otoczenia, no bo ileż można słuchać jak ktoś marudzi, że nic nie umie, nic się nie nauczył, na pewno dostanie najtrudniejsze pytania, na pewno wyparuje mu wszystko z głowy, nie nadaje się do tego i w ogóle to nie wie po co szedł na te studia, bla bla… No po prostu weź się już zamknij, masz same dobre oceny, po co tyle narzekasz? Na pewno znowu dostaniesz piątkę.
Aha. Fajnie. Osoby, które nie mają tego automatu, nigdy nie zrozumieją jak tak można 🙂 być może uogólniam, ale sądzę, że to jest w pewnym sensie element osobowości, i raczej się nie zmieni z wiekiem. Serio, sądzę, że ktoś, kto się z tym nie urodził, nie będzie umiał pojąć jakim cudem to może mieć pozytywne skutki. A może (i ma!), jak najbardziej, o ile oczywiście się grubo nie przesadzi, bo i to jest możliwe.
Otóż sekret tkwi w tym, że ja po prostu przewidując to i gadając w ten sposób, tak jak zresztą napisane powyżej w krótkim opisie, wkładam więcej wysiłku w przygotowania, uczenie się i inne działania mające zmniejszyć szanse na porażkę. Bo przecież chcę zdać, to jest oczywiste. Fakt, że nie jest to rzeczywista ocena moich możliwości, nie ma tu najmniejszego znaczenia – i mieć nie może, ponieważ tu nie chodzi o to, żeby ocena była prawdziwa, oddająca rzeczywistość. Tu chodzi o to, żeby przekonanie o większej trudności skłoniło do większego wysiłku. Wewnętrznie mogę nawet wiedzieć ile już się nauczyłam, ile czasu czytałam i robiłam notatki, ale przekonanie, że to jest trudny egzamin i że i tak nic nie umiem, powoduje, że stres znika. Przynajmniej w moim przypadku. No, może i nie znika, ale zmniejsza się w stosunku do tego, co by było, gdybym nie stosowała tej obrony.
Ktoś może powiedzieć: no dobra, ale skoro wiesz, że masz dobre oceny, dobrze ci idzie, to dlaczego nie będziesz się po prostu normalnie uczyć, tylko trzeba ci jakiegoś dziwnego sposobu, który wszystkich wokół wkurza?
Odpowiedź jest prosta: bo motywacja tak nie działa. A konkretniej: nie działa tak u wszystkich, i nie ma w tym nic dziwnego. Jednych motywuje ładna pogoda, a innych deszcz. Nie ma jednego skutecznego sposobu, który zmotywuje wszystkich (tak, nawet pieniądze nie są takim motywatorem). A co za tym idzie, bardzo użyteczne jest zrozumienie, co motywuje mnie konkretnie (a jeśli mnie, to ludzi podobnych bardzo do mnie również) i w jaki sposób. Chyba nie muszę tłumaczyć, że wiedza o sobie samym wiele rzeczy ułatwia – nie znam człowieka, który nie chciałby wiedzieć, jak skłonić samego siebie do roboty 🙂 żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce…
Sposób jest dość zawiły, ale działa. I zgodnie z wynikami badań, rzeczywiście mam lepsze wyniki niż moi koledzy nastawieni do egzaminów na luzie a nawet optymistycznie.
Niestety nie jest to pozbawione wad. A najważniejszą z nich jest sytuacja, w której się przesadzi.
Kiedy zdarza mi się przesadzić z tym przekonywaniem siebie (i wkurzonego otoczenia), że egzaminy są trudne, zdarza mi się również wpaść w panikę. A co oznacza panika przed egzaminem – to chyba wiadomo. Z przewidywanej pustki w głowie, która nie ma miejsca na samym egzaminie przy właściwym działaniu tego automatycznego myślenia, pustka staje się rzeczywista. Panika uniemożliwia wręcz myślenie, i jedynym, o czym wtedy myślę, jest jak najszybsze wydostanie się z sali, a nawet z budynku. Wtedy pytania mogą nawet nie być trudne, ale ja i tak nie umiem na nie odpowiedzieć. I nie zaliczam, pomimo, że obiektywnie mogłam być nawet dobrze przygotowana.
Mogę też być zupełnie ok, ale w końcu znajdzie się ktoś, kto powie mi „przestań już chrzanić, masz same dobre oceny, teraz też dostaniesz pewnie dobrą ocenę”. Dlaczego to problem, skoro najwidoczniej obiektywnie ma rację? Bo pojawiają się oczekiwania. A kiedy pojawiają się oczekiwania… stres szybuje w przestworza, ponieważ zawieść samą siebie mogę – ale zawieść kogoś to już jest o wiele większy problem. Zwłaszcza jeśli mi na tej osobie i jej zdaniu o mnie bardzo zależy. Wtedy to już jest katastrofa… bo oczywiście pojawi się panika i dalej już wiadomo.
Jak napisałam już wyżej, zachowanie to denerwuje innych ludzi, którzy nie są w stanie zrozumieć, po co ja to robię. Tak samo jak mnie denerwuje zachowanie ludzi, którym się wydaje, że żeby coś zrobić to wystarczy o tak, po prostu, zacząć, zrobić i już. Każdy prokrastynator wie o czym mówię – poziom „niemożności” wzrasta im bardziej musisz i im bardziej nie chcesz czegoś zrobić. Tak po prostu jest, nie zastanawiałam się w sumie jeszcze dlaczego – u mnie zwykle dlatego, że nie lubię czegoś musieć.
Jednocześnie uznaję, że są rzeczy, które zrobić trzeba, nawet jeśli się nie chce. Ale od świadomości do działania droga bywa bardzo daleka i kręta… i to czasami właśnie przez takie dziwne sposoby, jak defensywny pesymizm 😉 – nie jest on niczym złym, o ile umie się go właściwie wykorzystywać (nieważne czy świadomie czy nie) dla własnych korzyści. Nikomu nie szkodzi (poza irytowaniem otoczenia) poza osobą go stosującą, więc nie widzę powodu, dla którego miałabym się go pozbywać. Teraz po prostu mam większą świadomość jak to działa – i dlaczego muszę wystrzegać się przeginania.
To tyle ode mnie na dziś 🙂
A książka, z której skompilowałam krótki opis to Złudzenia, które pozwalają żyć
Mirosław Kofta, Teresa Szustrowa (PWN, 2015).