Nie nie nie, to nie jest tekst o seksie 🙂
To jest tekst o pierwszych doświadczeniach.
Piszę go dzisiaj w nocy bo próbuję zrozumieć co się właściwie stało i dlaczego nagle z całkiem pewnej siebie i uśmiechniętej osoby stałam się ponurą, zapatrzoną w podłogę sobą sprzed dwóch lat. No bo tak przecież było.
Co się właściwie stało?
Nie da się zdobywać doświadczeń nie robiąc czegoś kiedyś pierwszy raz. Po prostu nie da, przeczytanie tego w książce nie spowoduje, że zrozumiesz, że stanie się jasne o co chodziło w jakiejś sytuacji czy zadaniu, nie da ci intuicyjnego poczucia, że wiesz. Może dać dużo wiedzy i może się ta wiedza przydać, ale w sytuacjach podbramkowych, kiedy nie możesz uciec tylko musisz coś zrobić, okazuje się ona być zbyt daleko, żeby w ogóle sobie przypomnieć, że ją masz. Musiałaby zostać użyta wiele razy, żeby stała się nawykowo wybieranym rozwiązaniem. Kiedyś gdzieś czytałam, że z tego właśnie powodu sporo szkoleń nie ma najmniejszego sensu, są tylko fikcyjnym wypełniaczem, dowodem na to, że „coś przecież robimy”, tylko w sumie nie bardzo wiadomo co to daje. No ale przecież coś robimy.
O wiele więcej sensu mają warsztaty, na których występuje jakaś interakcja pomiędzy uczestnikami. Z tej interakcji uczestnicy mogą zapoczątkować wyrabianie sobie dobrych nawyków, a dodatkowo dowiedzieć się czegoś o sobie, czego być może w innej sytuacji by się nie dowiedzieli.
I tak. To piszę ja. Osoba, która nienawidzi(ła) wszelkich zajęć wymagających interakcji innej niż wejście na salę, ewentualne wymamrotanie „dzieńdbry” pod nosem i szybkie schowanie się albo na samym końcu, albo gdzieś pośrodku, byle nie „na widoku”, a potem jak najszybsze wydostanie się z sali, z idealną sytuacją kiedy nikt mnie o nic nie zapyta i nikt nic nie będzie chciał. Trudno to w sumie nazwać interakcją.
Nie. Tego w ogóle nie można nazwać interakcją. Bo nią nie jest, nawet przy usilnych próbach naciągania.
Nie jest, bo być nie ma. Bo osoba taka jak ja tego właśnie chce uniknąć. Bo się boi jak diabli, że coś popsuje, walnie głupotę, użyje niewłaściwego słowa, pomyli się, zająknie, zrobi się czerwona, albo fioletowa i zrobi z siebie idiotę. Cóż, ludzie bywają okrutni, niektórzy potrafią tak mocno złośliwie dopiec, że człowiek ma tylko ochotę się zawinąć we własne skarpetki i schować w bucie. Nawet jeśli nie zawinił absolutnie niczym.
Mam takiego pecha, że jestem wrażliwa. I to jest określenie dość łagodne. Bo mnie z równowagi potrafi (jeszcze ciągle) wyprowadzić to, że nie wiem jak postawić buta, a wiem, że ludzie na mnie patrzą. Co mi się zdarzyło właśnie wczoraj przy okazji pierwszego razu kiedy robiłam coś, czego nigdy wcześniej jeszcze nie robiłam.
I o tym właśnie chciałabym trochę powiedzieć.
Dla większości ludzi pierwszy raz w nowej pracy, pierwszy raz w szkole, pierwszy raz w urzędzie, pierwszy raz w czymkolwiek, gdziekolwiek, będzie stresujący i trochę straszny. Główny problem jest tutaj tylko jeden: brak wiedzy. Co robić, jak się zachować, gdzie pójść, co powiedzieć, albo gorzej, czego NIE powiedzieć. Czy się uśmiechnąć, czy lepiej nie… Większość ludzi jednak, z większymi lub mniejszymi potknięciami, wybrnie jakoś z tych trudności. Ale są takie przypadki, które nie wybrną. Albo przynajmniej nie bez tysięcznej z kolei wojny, najczęściej w ogóle niewidocznej dla kogokolwiek poza osobą, która tą wojnę toczy. Sama ze sobą oczywiście. We własnej głowie.
To, że jest ona niewidoczna, to zrozumiałam dopiero niedawno. Nikt tak naprawdę nie wie, co się dzieje w głowie takiej osoby. Jak wobec tego miałby wiedzieć jak jej pomóc? A paradoksalnie często oczekujemy, że będzie wiedział (mam na myśli siebie i mi podobnych), że się jakoś magicznie domyśli. Jednocześnie próbujemy za wszelką cenę to ukryć, i, paradoksalnie, oczekujemy, że to widać. Brzmi jak absurd?
Bo nim jest. Jak wiele zachowań i myśli, które krążą choćby po mojej głowie. Problem z nimi jest taki, że niesamowicie trudno się ich pozbyć. Chyba wszyscy znają ten efekt, że im bardziej próbujesz o czymś nie myśleć, tym więcej o tym myślisz. Osobiście skuteczniejsze u mnie okazało się zajmowanie sobie maksymalnie czasu… innymi sprawami i zadaniami. Tak, żeby nie było czasu na te myśli. Skuteczniejsze nie oznacza jednak, że je wyeliminowało. Na przykład w nocy nie mogę sobie wynajdywać zadań, bo muszę spać. Ale nie śpię, bo nie mam zajęć i myśli atakują mnie ze zdwojoną siłą. Wobec czego ma to jednak swoje minusy. Ale plusem jest to, że przynajmniej w dzień jestem względnie normalna.
ALE… jest coś, co sprawia, że nawet dla tak wrażliwych osób pierwszy raz w czymkolwiek nie będzie traumatycznym przeżyciem, zniechęcającym na zawsze do robienia czegoś.
I tym czymś jest… otoczenie.
Mamy taką szczególną cechę, że staramy się jak najlepiej przygotować do czegoś, czego nigdy nie robiliśmy, nawet jeśli nie mamy pojęcia jak. Ale to nie chroni nas przed błędami. Tyle że nasze błędy mają na nas o wiele większy i bardziej niszczycielski wpływ niż na ludzi o normalnej wrażliwości. Ale zwykle dzieje się tak z jednego powodu: ponieważ sądzimy, że w związku z popełnionym błędem otoczenie myśli, że jesteśmy do niczego.
Zaskakujący wniosek na dziś jest taki, że najczęściej to otoczenie w ogóle nie ma pojęcia, że pojawił się jakiś błąd. Ale my nie dopuszczamy do siebie w ogóle takiej myśli.
I druga sprawa: właśnie z tego powodu tak piekielnie ważne jest, żeby w tak delikatnej sytuacji jak robienie czegoś pierwszy raz, otoczenie bardzo wrażliwej osoby było „bezpieczne”. Nie, to nie oznacza, że trzeba zrobić wszystko za nią, chociaż czasami lęk powoduje, że nie ma innego wyjścia. Ale wtedy kluczem nie jest opieprzanie, „zobacz jak schrzaniłeś, co z ciebie za… bla bla bla” — wszyscy to znamy, część z was pewnie już nawet zobaczyła w wyobraźni konkretną osobę i usłyszała konkretny głos — tylko zapewnienie, że trudno, tym razem się nie udało, ale może uda się jak spróbujemy następnym. To było właśnie bezpieczne otoczenie dla mnie. Dokładnie takie zachowanie. Efekt?
W pewnym momencie zaczęłam robić pewne rzeczy sama, bez konieczności chowania się za opiekunem, kimkolwiek by on nie był. Okazywało się, że po pewnym czasie nie potrzebuję już tej „poduszki bezpieczeństwa” na którą mogę spaść, jak się potknę, bo nauczyłam się spadać w taki sposób, żeby nie robić sobie krzywdy. Ale nie nauczyłabym się ich, gdybym kiedyś pierwszy raz nie spróbowała. Tyle, że nie miałabym też odwagi spróbować, jeśli nie czułabym się bezpiecznie.
A poczucie bezpieczeństwa nie jest czymś co się dostaje jako gratis przy narodzinach.
Wniosek?
Nasuwa mi się jeden: nic nie jest tak proste jak twierdzą ci wszyscy coache od idealnych sposobów na życie. Nie wystarczy „po prostu spróbować, żeby się przekonać, że to takie proste przecież”. Warunki, w jakich się próbuje, mają bardzo duże znaczenie, nie tylko dla wyniku tej konkretnej próby, ale często również dla wszystkich kolejnych — głównie pod względem tego czy w ogóle kiedykolwiek zostaną podjęte. I niestety, ale część spraw wcale nie jest „taka prosta” i trzeba dużego wysiłku, nauki i pracy włożonej w to, żeby próba miała jakiekolwiek szanse powodzenia. Coś mniej więcej jak pojechać na 100 km maraton kolarski nie mając żadnego przygotowania oprócz rekreacyjnej jazdy na rowerze przez 2 tygodnie przed nim.
Tak. Zrobiłam dokładnie to, czego użyłam jaki przykład zdanie wyżej 🙂