Brzmi jak truizm i truizmem jest.
Ja bym jednak powiedziała, że to ja się zmieniam. Niby to samo. Ale jednak mniej ogólne, bardziej osobiste.
Ja się zmieniam i ja też jestem człowiekiem (co nie było dla mnie takie oczywiste jeszcze całkiem niedawno). Odkrywam nową perspektywę z której wcześniej zupełnie nie umiałam patrzeć i co się okazuje? Że nagle świat, o którym nigdy nie sądziłam, że będzie mój – stał się mój. I nie jest to już tylko gadanie, że taaak, zmieniłam środowisko i otoczenie, ale nie zmieniłam siebie wewnątrz, więc nie jestem w stanie za dobrze funkcjonować w tym nowym dla mnie otoczeniu. To jest prawda. Dopóki nie zmienisz się wewnętrznie, funkcjonowanie w zupełnie nie Twoim „naturalnym” (mam na myśli to, w którym się wychowywałeś/wywchowywałaś – co wcale nie musi znaczyć, że dosłownie jest ono twoje naturalne – po prostu naturalne się wydaje bo znasz jego normy, wiesz jak się zachować i co jest ważne) środowisku wydaje się dziwne, nie na miejscu, wydaje się, że nie powinno cię tam być, że ktoś cię wyprosi i tak dalej. To są zupełnie normalne odczucia dla ludzi z moim poziomem lęku społecznego.
ALE
ludzi się zmieniają. Ja się zmieniam. Pozornie wygląda to jak uczenie się i zmiana skokowa, bo wygląda to jak gwałtowne przeskoki z „nie” na „tak, co się często różni lata świetlne od siebie. Czyli tak mniej więcej, jakbym miała jakieś niesamowite zdolności i umiała naprawiać własne problemy za dotknięciem magicznej różdżki. I jak tylko podzielę się swoim „sposobem” na lęk społeczny, na lęk w ogóle i brak pewności siebie – to ktoś po przeczytaniu tego przestanie się bać w minutę i będzie szczęśliwy sam ze sobą.
Szczerze mówiąc chciałabym żeby tak było. Bo kiedyś sama szukałam takiego sposobu, jednej prostej rady, która zmieni moje podejście, naprawi moje problemy i spowoduje, że będę ze sobą szczęśliwa. I próbowałam bardzo wielu rad znalezionych w internecie i podpisywanych jako „jedna prosta rzecz, którą musisz zrobić, żeby twoje problemy zniknęły”.
Wynik?
Prosty do przewidzenia. Sama nadzieja nie spowoduje, że może i mądre, ale jednak zbyt proste, zdziałają cuda. Problem nie jest taki, że człowiek wcale nie chce nic zmieniać (chociaż często to właśnie okazuje się być na końcu problemem), przynajmniej nie był taki w moim przypadku, problem jest taki, że natychmiast pojawia się tysiąc innych problemów. Znaczy to mniej więcej tyle, że naprawienie jednego problemu nie spowoduje, że wszystkie inne naprawią się automatycznie. Dlatego praca nad sobą jest taka ciężka i trudna. Bo wymaga gigantycznego wysiłku włożonego w analizę samego siebie. Znajdą się pewnie głosy mówiące, że analiza nie jest potrzebna, że szkoda czasu. Jeśli chodzi o lęk społeczny, czyli mój główny problem, to się z tym zdecydowanie nie zgodzę. Osoby z tym problemem mają zupełnie naturalną potrzebę analizowania wszystkiego co się wokół nich dzieje. Tak działa ten lęk. Tak działa u mnie. I to powoduje to całą masę problemów. Ale w moim przypadku okazało się, że dokładnie to co sprawiało mi duży problem – pomogło mi ten problem rozwiązać, tyle że wykorzystane w zupełnie inny sposób.
I to się właśnie zmieniło. Wykorzystałam swoją chorobliwą skłonność do przesadnej analizy „co sobie ktoś pomyśli o mnie” do analizy tego, co ja sama o sobie myślę.
Ech, brzmi prawie jak taka prosta recepta na rozwiązanie problemów, nie? Zdanie nie jest długie, ale kryje się za nim bardzo długa historia, bardzo duży wysiłek, nie tylko mój, w przekonanie mnie, że to co ja myślę, ma znaczenie i że warto brnąć dalej w coś, co w pewnym momencie dla mnie już było przegraną sprawą. Bo ja już zupełnie nie wierzyłam, że to cokolwiek da. Wierzyłam wtedy, że jestem już skazana na pozostanie w życiu osoby, którą wcale nie chciałam być. I wtedy właśnie dramatycznie ważne okazało się wsparcie. Od mojej terapeutki i mojego przyjaciela, dwojga mądrych ludzi, którzy, nawet jeśli sami chcieli się poddać, bo mieli dość i mnie i mojego jęczenia, to jednak tego nie zrobili.
Piszę właśnie te słowa. Które mają wskazywać na to, jak diabelnie ważni są w naszym życiu inni ludzie, którym można zaufać i na których można się oprzeć.
Ja. Osoba która mówiła, że nienawidzi ludzi i woli być samotna, bo tak jest jej lepiej.
CO ZA BZDURA!
Jestem przekonana, że są osoby, którym samotnie jest lepiej, bo i mi czasem lepiej jest jak siedzę sama i mogę się w spokoju skupić na tym co robię (dlatego często pracuję w nocy, kiedy nikt mi nie przeszkadza). Nie jest ich jednak tak wiele, jak nam się wydaje. Wiele tych, którzy tak mówią, po prostu boi się innych ludzi, boi się krytyki. I twierdzą, że nie lubią ludzi, żeby nie musieć mieć z nimi styczności. Tak naprawdę jednak po prostu nie chcą się bać. Chcieliby umieć rozmawiać, ale nie potrafią. Bo ich to przeraża.
Taka właśnie byłam.
I teraz napiszę coś zupełnie innego. Ja lubię ludzi. Bardzo lubię ludzi, i lubię z nimi rozmawiać. Sprawia mi to niekłamaną przyjemność. Gdyby pięć lat temu ktoś powiedział mi, że kiedyś napiszę coś takiego i to będzie to, co naprawdę myślę i czuję, to bym się zapytała czy dobrze się czuje. A dzisiaj siedzę i to właśnie myślę i czuję.
I pierwszy raz w moim życiu nie jest to zupełna abstrakcja.
Tylko że praca nad sobą, jaką w to włożyłam, jest nie do policzenia. Ilość ciężkich momentów, okropnych momentów, które sprawiały, że chciałam umrzeć, bo cierpiałam nie do zniesienia – i każdy z nich zostawił na mnie swój ślad – również może przytłoczyć.
Jedno mądre zdanie nie sprawi, że się uda, choćby było nie wiem jak motywujące. To, co sprawi, to wysiłek w to włożony. Wysiłek włożony w zmiany w dobrym kierunku, i po to właśnie są potrzebni terapeuci i normalni ludzie wokół. Bo sama nie wiedziałabym który to jest dobry kierunek.
Jestem żywym dowodem na to, że można. Że nie jesteśmy wszyscy z góry straceni, skazani na nieszczęśliwe życie z lękami, których nie da się pokonać. Tylko się wydaje, że się nie da, ale proszę, nie obwiniaj się, jeśli Ci nie wychodzi. Mi nie wychodziło przez wiele lat i miałam podobne myśli. To wymaga czasu. Czasami bardzo długiego czasu. Ale w tym czasie trzeba ciągle o siebie walczyć i przegryzać się przez te wszystkie etapy, jakie ma ta droga. A nie czekać, aż samo się zrobi.
I to jest właśnie mój główny wniosek: ludzie się zmieniają, ale jeśli te zmiany mają być duże i pozytywne, to trzeba w nie włożyć dużo pracy.
Jeszcze wczoraj miałam poczucie bycia nie na miejscu, nieadekwatności.
Dzisiaj go nie mam.
To nie znaczy, że to nie będzie wracać.
Będzie.
Ale stopniowo coraz rzadziej. I mam nadzieję, że kiedyś wróci ten ostatni raz, a potem pożegnamy się na zawsze 🙂