To takie dziwne uczucie rozpoznawać wreszcie sygnały, które kiedyś były zupełnie niejasne i niepewne. Z drugiej strony wywołuje to jednocześnie ścisk w żołądku i kulkę w gardle. Dlaczego? Bo te drobnostki zapowiadają coś, z czym nikomu nie życzę konieczności zmagania się. Kiedykolwiek. Zgadzam się oczywiście, że przeżycie czegoś na własnej skórze pomaga zrozumieć innych ludzi, którzy przeżyli takie sytuacje. Takie stany właściwie. I chciałabym, żeby ludzie byli bardziej wrażliwi i bardziej współczujący. Żeby chociaż próbowali ogarnąć z czym to się wiąże. Żeby nie rzucali tych głupich pocieszaczy na odwal się, jeśli już naprawdę nie mogą albo nie chcą (bo można po prostu nie chcieć, nie ma przymusu), bo takie są właśnie normy społeczne, którymi większość z nas się kieruje. Serio, lepiej już powiedzieć „nie mogę/nie chcę”. Nawet nie trzeba się tłumaczyć. Rozumiem skąd i po co wzięły się te normy, że trzeba próbować pomóc. Ale udawana pomoc robi więcej szkody niż jej brak albo odmowa. Tak uważam.
O czym piszę?
O depresji.
Na tym etapie część z was przestanie czytać. Bo pomimo tego, że choroba to już strasznie oklepana i wręcz banalna (bo przecież niektórzy ludzie już każdy smutek nazywają depresją, to świetnie podnosi dramatyzm), to większość z nas ciągle się boi zetknięcia się z nią. Szczerze? Wcale się nie dziwię. Ani trochę. Bo osoba z depresją działa jak niesamowicie wydajny odkurzacz energii i radości. Trochę jak dementor. Są oczywiście różne podejścia, ale taka poważna depresja to cholernie ciężkie przejście, również dla kogoś, kto musi się opiekować chorą osobą, bo to właśnie on (lub ona) będzie musiał wytworzyć w sobie entuzjazm i energię za dwie osoby. To nie jest łatwe, nawet (a może zwłaszcza) dla człowieka w idealnym stanie psychicznym i fizycznym. Bo do tego nie wystarczy być po prostu normalnym. Do tego trzeba być cholernie twardym i bardzo mocno wierzyć w siebie. Dlaczego w siebie? Bo na pewnym etapie pewnie pojawi się myśl, że mi też odbija, tracę chęć wstawania rano i wykonywania wszystkich obowiązków za (często) dwie osoby. Najczęściej to jest po prostu zmęczenie i przechodzi. Ale co jak nie przejdzie…
Smutek to nie jest depresja. Smutek nie uniemożliwia podniesienia się z łóżka rano (albo w południe) kolejny dzień pod rząd, co najwyżej może je utrudnić, zniechęcić. Ale nie uniemożliwia. Smutek nie sprawia, że wszystko co do tej pory sprawiało radość i satysfakcję wydaje się bez sensu. Że człowiek może czuć się jak kupa śmieci, nikomu niepotrzebny i porzucony (nawet jeśli obiektywnie tak nie jest).
I depresja to nie jest smutek. A uściślając, to nie jest taki zwykły smutek, który można rozwiać kieliszkiem wina albo komedią. To nie jest coś, co zniknie jak się prześpisz. I to bardzo często nie jest coś co ma jakiś konkretny powód. Nie przejdzie jak stwierdzisz „po prostu przestań być smutny”.
Są dwa główne rodzaje depresji: taka wywołana jakimś trudnym wydarzeniem (np. strata kogoś bliskiego) i taka, która nie ma żadnej jasnej przyczyny zewnętrznej.
Z tą pierwszą jest trochę łatwiej sobie poradzić. Dla mnie to logiczne, bo jeśli coś jest normalne (a moim zdaniem głębokie załamanie tym, że odeszła bliska osoba JEST zupełnie normalną reakcją, powiedziałabym wręcz, że zdrową). Przeżyłam to po śmierci mojej babci, która odpowiadała za całkiem pokaźną część tych nielicznych szczęśliwych dni w moim dzieciństwie.
Z tą drugą jest trochę gorzej. Właściwie to dużo gorzej. Bo ciężko stwierdzić co właściwie trzeba naprawić żeby było lepiej. Nawet antydepresanty dobiera się na chybił trafił, i zmienia aż się znajdzie właściwy, taki który zadziała. Co właściwie znaczy, że tak, nie bardzo wiadomo skąd się wzięła ta depresja, ale jakiś lek w końcu na nią zadziała. Lek, albo lekarz. Terapeuta konkretnie, który jest lekarzem jeśli jest jednocześnie psychiatrą. Różnica jest taka, że terapeuta nie może przepisać leków, a psychiatra może (bo jest lekarzem). Ale co te leki właściwie dokładnie robią, to nie do końca wiadomo…
Ciężko się walczy z czymś czego przyczyny się nie zna. Ale to nie znaczy, że nie można.
Moje rozpoznawanie co się święci za pierwszym razem polegało głównie na negowaniu tego co się święci. Bo nie miałam pojęcia, że to co się dzieje to są zapowiedzi że będzie gorzej. Wydawało mi się, że to czasowe. I minie samo. Zwykle mija. Ale pewnego dnia już nie mija. Uważam, że części przypadków można zapobiegać zanim się rozwiną w coś co rozwali całe funkcjonowanie i życie. Można, o ile się dostrzeże to wcześnie i nie stwierdzi, jak ja, że „na pewno mi się wydaje/nie będę przesadzać/to nic wielkiego/przejdzie”. Wiem na własnej skórze jak to jest nie mieć żadnej nadziei, oprócz może nadziei na to, że już się nie obudzi następnego dnia rano. Bo życie wydaje się nie mieć sensu, przynosić wyłącznie cierpienie i rozpacz. Tak, wiem bardzo dobrze, że obiektywnie tak może nie być. Ale uczucia nigdy nie były i nie będą obiektywne. A cierpienie psychiczne może boleć tak samo jak ból fizyczny. A od bólu fizycznego ludzie mogą chcieć umrzeć, bo nie chcą cierpieć do końca życia. Uważam, że dopóki samemu się nie znajdzie w ich butach, to nie ma się prawa ich oceniać. Jak straszna może być sama świadomość życia do końca w ciągłym bólu, też wiem. Rozumiem to. I uważam, że jeśli ktoś chce w takiej sytuacji odejść, to ma do tego pełne prawo i nikomu nic do tego. Bo nikomu nie wolno zmuszać innych do cierpienia.
Wszystko jest oczywiście względne i zależy od sytuacji. Mózg ludzki uwielbia klasyfikować sobie rzeczy i ludzi, i wrzucać różne przypadki do jednego worka, którego cechą wspólną są czasem zupełnie absurdalne sprawy, jak na przykład rudy kolor włosów. Który nijak się ma do cech samych osób, którym przypadkiem zdarzyło się ten kolor mieć.
Tak samo niemal każdego „samobójcę” wrzucamy do tego samego worka. A różnią się oni miedzy sobą bardzo często dość znacznie. I tak, istnieje taka granica od której ratowanie na siłę jest już zwykłym katowaniem osoby, którą się chce „ratować”. Uważam, że czasami śmierć rzeczywiście jest jedynym ratunkiem. Najczęściej nie. I nie można procentowo określić liczby przypadków, w których trzeba ratować a w których nie. Bo to sytuacje wyjątkowe same w sobie. Dla nich nie ma „normalnych” reguł.
No więc tak. Czasami dostrzeganie pewnych sygnałów może uratować bardzo wiele. Ale świadomość, że nadchodzi dodatkowy ciężar, z którym zawsze (tak, za dziesiątym razem depresja może być równie ciężka jak za pierwszym) trudno jest sobie radzić… cóż. Zabiłaby pewnie nawet kogoś twardego jak skała.
Ale można chociaż próbować. Ja w każdym razie zamierzam, jeśli rzeczywiście zapowiedzi tym razem oznaczają to, co kiedyś oznaczały.